Kazimierz ROMANOWICZ
DRUGA POLSKARozmowa Andrzeja Wata z Kazimierzem Romanowiczemw paryskim Centre du Dialogue, 25 lutego 1994 roku1.
Andrzej Wat: O Libelli i związanej z nią Galerie Lambert, pragnąłbym powiedzieć parę słów przyjaźni poprzez wspomnienia. A może raczej parę słów wspomnień poprzez przyjaźń. Nie myślę tylko o mojej osobistej przyjaźni, ale o tej, która od początku dla wszystkich była jak gdyby aurą domu Romanowiczów na wyspie Świętego Ludwika. Domu, któremu na imię było: Libella. Do Paryża przybyłem na wiosnę 1958 roku. Pierwsze kroki skierowałem od razu do Libelli, byliśmy zresztą sąsiadami, mieszkałem na wyspie przy Quai de Bethune pod numerem 36. Dlaczego to mówię? W tym domu 22 lata swojego życia spędziła Maria Curie-Skłodowska. Ileż tej Polski na małej wyspie. W wywiadzie udzielonym Małgorzacie Smorąg do warszawskiego "Ex Libris", naszym wspólnym wywiadzie z Jankiem Lebensteinem2, powiedziałem między innymi, że wtedy były tutaj dla nas trzy Polski. Pierwsza to oczywiście "Kultura" - Maisons-Laffitte, dusza polskiej emigracji. Drugą Polską byliście Wy, Zosiu - widzę Cię tam z daleka3- i ty Kaziku, była Libella, miejsce, z którego szło wolne polskie słowo wszędzie tam, gdzie żyli Polacy. Trzecią, dla mniej licznych, ale jakże ważną, jakże związaną z tymi dwoma był nieodżałowanej pamięci Kot Jeleński. Wreszcie, w 1974 roku wybucha czwarta. Zawdzięczamy ją naszym wspaniałym gospodarzom księżom pallotynom. Jakże nie wspomnieć tutaj postaci i roli ś.p. księdza Józefa Sadzika, bo przecież mówimy o przyjaźni, a czyż nie jest on właśnie symbolem tej przyjaźni, która była aurą domu Romanowiczów - Libelli? Czy nie jest takim symbolem, między innymi, Nagroda Przyjaźni i Współpracy przyznana niedawno Kazimierzowi Romanowiczowi przez "Kulturę"? Proszę Państwa, mówiąc o tych trzech, a właściwie już czterech naszych Polskach, chcę powiedzieć, że to był ten znakomity krąg polskiej myśli, spraw i uczuć. Będziemy za chwilę szczegółowo mówili o dziejach księgarni i galerii, ale jakże mi tutaj na wstępie nie wspomnieć o tym niezwykłym miejscu, jakim była dla nas, licznych tu Polaków i przyjaciół Francuzów, Galerie Lambert? Co miesiąc wernisaż i tak przez ćwierć wieku. Ilu znakomitych artystów z całego świata wystawiało w jej murach? Ale dla nas tutaj w Paryżu to było również cudowne miejsce spotkań. Przyjaciele i znajomi znad Sekwany, ludzie z Polski - kontakty, rozmowy. I zawsze witani przez Zosię i Kazika z tym samym uśmiechem, z tą samą wspaniałą serdeczną gościnnością. Jak w domu. Jakże to było ważne dla nas, że przez tyle lat mogliśmy sobie mówić: "Do zobaczenia za miesiąc u Romanowiczów". I za to, myślę, tu obecni, a przede wszystkim wszyscy ci liczni nieobecni, gorąco Wam dziękujemy. Trudno sobie wyobrazić, zresztą wielu z nas doskonale wie o tym, jak wielkie wrażenie wywarł wszędzie krótki komunikat Kazimierza Romanowicza w listopadowej "Kulturze" o rychłym zamknięciu Libelli. Pomijając wielkie tego echa w Polsce, w polskiej prasie, Kazimierz Romanowicz otrzymał ogromną ilość wzruszających telefonów i listów, często od ludzi prawie mu nie znanych. Pozwolę sobie przytoczyć jeden, udostępniony mi przez Kazika, który być może najdobitniej wyraża te uczucia, które towarzyszyły zamknięciu Libelli. Jest to list Zbigniewa Florczaka, dziennikarza, publicysty, pisany w Warszawie 21 stycznia 1994 roku. Pozwolę sobie Państwu ten list odczytać:
Piękny, wzruszający list. Otóż Proszę Państwa wszyscy w pewnym sensie żyliśmy w przeświadczeniu, z pewnością naiwnym, ale w przeświadczeniu, że Romanowiczowie to zjawisko nieśmiertelne. Libella bowiem stała się legendą i, jak to często bywa z legendami, była legendą pewnej epoki. Ta epoka się skończyła. Polska jest wolna i jest tam wolność słowa. I mimo całego żalu jaki dzisiaj odczuwamy, można mieć tylko wielki szacunek dla decyzji jaką podjął Kazimierz Romanowicz. Decyzji zakończenia swej pięknej i jakże często trudnej misji. Aby właśnie trwała legenda Libelli w swej najczystszej postaci. Teraz Drogi Kaziku przejdziemy do początków. Jak doszło do otwarcia księgarni, gdzie narodził się sam pomysł? Jak to wyglądało? Kazimierz Romanowicz: Zanim zacznę odpowiadać chciałbym bardzo serdecznie wszystkim Państwu podziękować za tak miłe przyjęcie i za to, żeście się fatygowali przyjść na rozmowę, a dla mnie ostatni wernisaż. Jestem wzruszony. [Brawa] Jestem ogromnie wzruszony obecnością Pana ambasadora4, który wiem że jest szalenie zajęty i ma bardzo wiele ważniejszych spraw do załatwienia niż wieczór u Romanowiczów. Jestem bardzo szczęśliwy, przede wszystkim, że widzę tutaj moich przyjaciół, redaktora Jerzego Giedroycia, Zofię Hertzową, bo właściwie to od nich, od momentu naszego spotkania się we Włoszech, w 2. Korpusie, zaczęła się ta wspaniała historia mojego życia - księgarnia Libella. Chciałem również podziękować bardzo serdecznie księdzu Zenonowi Modzelewskiemu5 i Danusi Szumskiej, którzy mi ten wieczór, jak to się mówi, z Bożą łaską, zrobili. Mam nadzieję, że Państwa nie zawiodę, jakkolwiek całe życie moje to była raczej praca, a nie mówienie. Więc proszę mi wybaczyć z góry jeżeli będą jakieś z tej strony niedociągnięcia. Zanim zacznę odpowiadać na zadane mi pytania przez mojego przyjaciela Andrzeja Wata, chcę powiedzieć dwa słowa o 2. Korpusie. Bo nie jest to takie zupełnie ewidentne, że Państwo to wszystko znają, bo ja sam, który byłem w środku tego wszystkiego o pewnych rzeczach dowiedziałem się dopiero po wyjściu z wojska. 2. Korpus to nie było tylko wojsko, które brało udział w zwycięskich bitwach, ale to było przede wszystkim świetnie zorganizowane społeczeństwo, ze szkolnictwem, z domami opieki nad dziećmi, z domami opieki nad ludźmi starszymi. Był też ośrodek, który się nazywał Oddział Kultury i Prasy, gdzie wydawano książki, gdzie wydawano pisma, i tym ośrodkiem dowodził tutaj obecny redaktor Jerzy Giedroyc. Kiedy po wojnie bardzo szybko zorientowano się, że nie wrócimy do Polski jak marzyliśmy, jak większość żołnierzy marzyła, z karabinami w ręku czy z armatami (to była moja specjalność wojskowa), powstał problem, jak zabezpieczyć to, co można zabezpieczyć. Działa artyleryjskie trzeba było oddać, samochody zostały natychmiast zniszczone przez naszych byłych sojuszników, ale zostały ogromne zapasy książek, które były drukowane w 2. Korpusie. I tutaj był właśnie problem, co z tymi książkami zrobić, jak je zabezpieczyć. Powstał projekt założenia księgarni w Paryżu. Najpierw zwrócono się do Tadeusza Pajora6, który był ostatnim dyrektorem Księgarni Polskiej w Paryżu i właśnie wtedy powrócił z obozu koncentracyjnego w Dachau. Trafił tam złapany przez Niemców, gdy po zajęciu Paryża wkradał się do swojej księgarni tylnymi drzwiami i wynosił książki polskie, żeby je potem rozprowadzać. Gdy wrócił, zaproponowano mu kierowanie księgarnią. Powiedział, że niestety on tego nie może zrobić bo nie ma siły, ale że jest człowiek którego może polecić i tym człowiekiem jest Kazimierz Romanowicz, który gdzieś jest w 2. Korpusie. No i zaczęto tego człowieka szukać i bardzo szybko znaleziono, bo ja w tym okresie byłem odkomenderowany z mego pułku do Rzymu, gdzie robiłem album pamiątkowy 2. Grupie w Korpusie Artylerii7. Mieszkałem wtenczas w hotelu wojskowym i bardzo szybko mnie tam znaleźli. Dostałem rozkaz stawienia się w Anconie, w tym a tym dniu, o tej a o tej godzinie. Kiedy przyjechałem, pamiętam jakby to było wczoraj, spotkaliśmy się z redaktorem Giedroyciem, Zosią Hertzową i Zygmuntem Hertzem i zdaje się, że był - ale nie jestem tego pewny - Antoni Zielicki, który potem przez długie lata sprawdzał moje rozliczenia z 2. Korpusem za sprzedane książki. W tym momencie powstał pomysł.
A.W.: W tym momencie powstał pomysł... Ale konkretnie, kiedy Libella w Paryżu została otwarta dla klientów? Jakie były jej początki? K.R.: Przyjechałem do Paryża w 1946 roku. Znowu jako odkomenderowany do misji wojskowej w Paryżu: Porucznik artylerii Kazimierz Romanowicz zostaje odkomenderowany do Paryża. Ale wiedziałem już, że jadę założyć księgarnię. W tym samochodzie, którym jechałem - to była ciężarówka 2. Korpusu, która przewoziła jakieś rzeczy - było paru żołnierzy, między innymi Franciszek Wardzyński, jak się potem okazało, Westfalczyk, którego wzięto jako młodego człowieka do wojska niemieckiego, i który przy pierwszej okazji uciekł do 2. Korpusu. Jechał teraz razem ze mną samochodem do Paryża i zaczęła się rozmowa. Ja przynajmniej wiedziałem po co jadę do Paryża, on powiedział: "jadę, może znajdę jakąś pracę". Ja na to: "Może będzie Pana interesowała praca w księgarni?" I on na to przystał.
A.W.: I to był który rok? K.R.: To był 1946 rok.
A.W.: Otwierasz drzwi księgarni w 1946 roku? K.R.: Teoretycznie. Był lokal, w tym lokalu nie było nic. Książki z 2. Korpusu były ulokowane jako skład w piwnicach Hôtel Lambert, ale jeszcze księgarnia nie działała. Dopiero po naszym przyjeździe zaczęła działać, tak jak my, na zasadzie odkomenderowanych żołnierzy. Myśmy brali pensje z wojska, ja jako oficer 2. Korpusu a on jako strzelec.
A.W.: Kiedy się mówi: księgarnia, to można by sobie było postawić pytanie: na jakich podstawach finansowych, z jakim kapitałem zakładowym zaczynałeś? Jak to wyglądało finansowo? Z wojska chyba z dużymi pieniędzmi żeście nie przyjechali? K.R.: Finansowo to w ogóle nie wyglądało [śmiech]. Myśmy po prostu zaczęli pracować jako odkomenderowani żołnierze do Paryża. Poodpruwałem swoje dystynkcje wojskowe i jeszcze pracowałem przez długie, długie miesiące w mundurze, a Wardzyński tak samo. Zresztą między nami była taka umowa, że dopóki jesteśmy na żołdzie, dopóki pobieramy te pobory mowy nie ma o żadnej pensji. Bo tej pensji nie było. Z książek, które pobierałem z piwnic Hôtel Lambert musiałem się rozliczać. I Zielicki, o którym wspominałem, przyjeżdżał co roku i mnie kontrolował czy aby nie opuściłem gdzieś jednej książki [śmiech].
A.W.: A książki pochodziły z 2. Korpusu? To znaczy, że to były książki wydawane kiedy? K.R.: To były książki wydawane przez wojsko do 1946 roku. Później w to miejsce wydawcą był Instytut Literacki kierowany przez Jerzego Giedroycia i Zofię Hertz. Ale to już była zupełnie prywatna impreza.
A.W.: Przerwę Ci jeżeli pozwolisz. Wiadomo, że Libella była pierwszym wydawcą "Kultury". Jak do tego doszło i jak długo to trwało? Czy tu chodziło tylko o pismo czy również o książki? Jak wyglądała ta bardzo ważna sprawa, na początku? K.R.: Gdyby mi się kiedyś przewróciło w głowie, to mógłbym powiedzieć, że Jerzy Giedroyc i Zygmunt Hertz byli moimi pracownikami [śmiech]. Bo rzeczywiście w naszych rejestrach pracowników obaj byli zapisani od początku. Ja byłem zapisany od lutego 1947 roku, a przecież zacząłem pracować dużo wcześniej, przed demobilizacją. Ale w lutym 1947 roku, gdy zostałem zdemobilizowany trzeba było załatwić sprawy administracyjne i dlatego Jerzy Giedroyc jako directeur d'Edition i Zygmunt Hertz jako secretaire d'Edition et magasinier[śmiech] pracowali u mnie od października 1948 roku.
A.W.: Do kiedy? K.R.: Tego właśnie nie umiem powiedzieć [śmiech]. Może mi tylko podpowiedzieć Zosia Hertzowa. Zofia Hertz: Do 1961 roku. K.R.: Do 1961 roku, więc jak Państwo widzą parę lat pracowaliśmy razem. I w momencie kiedy "Kultura" rozrosła się do tego stopnia, że ja już nie mogłem sobie dawać rady, a byłem za to odpowiedzialny administracyjnie przez cały czas, zaproponowałem Jerzemu Giedroyciowi żebyśmy się rozeszli, ponieważ to mnie przerasta. I wtenczas rozeszliśmy się. Ale przyjaźń nasza została.
A.W.: Do dzisiejszego dnia. K.R.: Administracyjnie do 31 grudnia 1993 roku, ale mam nadzieję, że Bóg da i zostanie jeszcze przez wiele lat.
A.W.: Kaziku, inne pytanie, chyba że Ci przerwałem..? K.R.: Nie. Zadawaj pytania. Uwielbiam to.
A.W.: Czy od samego początku, a jeśli nie, to od kiedy miałeś całkowitą autonomię, to znaczy absolutną swobodę działania i określania profilu księgarni? Czy byłeś panem u siebie, absolutnym? K.R.: Od pierwszego dnia, kiedy wszedłem do księgarni, od razu ustawiłem tak jak było trzeba, że nikt tam nie ma nic do gadania w księgarni oprócz mnie [śmiech]. Bo po to właściwie przyjechałem. Prawda?
A.W.: To były jeszcze Twoje nawyki wojskowe? K.R.: Wiesz, pozostały mi do dzisiaj.
A.W.: No i miałeś rację. Kaziku, ustaliliśmy z księdzem Zenonem Modzelewskim, że postawimy Ci pytanie o Twoje przygotowanie do tego zawodu. Jak wiemy uczyłeś się księgarstwa w Polsce przed wojną, robiłeś staż u Gebethnera i Wolffa... K.R.: Całe życie pracowałem z książką. Zaraz po skończeniu szkoły średniej poszedłem do księgarni. Udało mi się, to nie było takie łatwe, dostać do księgarni Gebethnera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu. I tam od razu zacząłem praktykę w dziale francuskim. Od noszenia książek do piwnicy i z piwnicy na górę [śmiech]. Mówię to dlatego, bo właściwie zacząłem od noszenia i na noszeniu kończę.
A.W.: Przez parę dni widziałem Ciebie w tej akcji znoszenia i wynoszenia paczek. K.R.: Teraz pakuję książki, żeby poszły do bibliotek w Paryżu, do Lyonu i do Lille, a przede wszystkim na Ukrainę, na Białoruś i na Litwę dla Polaków8.
A.W.: Powróćmy jeszcze do początków. Libella zaczyna działać; nasuwa się zasadnicze pytanie - klienci? Skąd się oni rekrutowali, lub skąd Ty ich rekrutowałeś? K.R.: Wrócę jeszcze do poprzedniego pytania. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że byłem księgarzem u Gebethnera i Wolffa, a potem bardzo szybko wysłano mnie do Paryża. I praktykowałem w Paryżu na bulwarze Saint-Germain u Tadeusza Pajora. U niego pracowałem przez dosyć długi czas. A potem, przed samą wojną, byłem kierownikiem filii Księgarni Polskiej w bardzo pięknym lokalu koło Banku PKO, który już wyszedł z rąk polskich, ale nadal jest bardzo piękny. I tam zostałem młodym kierownikiem. Bardzo mi to imponowało, tym bardziej, że już zaczynałem być właściwie konkurencją dla bulwaru Saint-Germain i czasami miałem większe obroty. Przez tą praktykę w Księgarni Polskiej i potem w tej małej księgarence wszystkich tutaj znałem, od ambasadora do robotnika. Wszystkie polskie organizacje, wszystkich szefów. Więc jak wróciłem do Paryża, to wszystko szło jak po maśle. Szefem misji wojskowej był Czesław Chowaniec, po pierwsze kustosz Biblioteki Polskiej, a jednocześnie mój starszy kolega z podchorążówki. Była też misja katolicka, która mnie szalenie popierała, zarówno ksiądz Franciszek Cegiełka, jak i ksiądz Florian Kaszubowski, który wydawał wówczas pismo zatytułowane "Polska Wierna". I inni. Pierwsze moje wizyty kierowałem do nich. Od nich pobierałem te wszystkie możliwe adresy.
A.W.: I zacząłeś robić kartotekę? K.R.: Od razu kartotekę, od razu katalogi, a jak tylko miałem troszeczkę czasu i była jakaś okazja na północy Francji, w zbiorowiskach polskich, brałem walizkę i na zasadzie takiego kiermaszu jechałem i sprzedawałem książki. I to były te pierwsze zarobione pieniądze, które widzę w księgarni. To fundusze, o które zapytałeś.
A.W.: Fundusz zakładowy. Wszystkie te setki, tysiące rodzin górników polskich. Bardzo chłonnych... Zresztą,à propos, powiedz jeszcze coś o radiu. Wspominałeś mi, że pomagało Ci też radio. K.R.: Przez cały ten czas musiałem się ruszać jak fryga. Jeździłem na Nord i potem miałem pogadanki, przynajmniej raz na miesiąc, w radiu o książkach. Wtenczas dyrektorem sekcji polskiej radia France Internationale był dyrektor André Moosmann. Ale takim bezpośrednim redaktorem od spraw polskich był Kowaliczko. Na pewno Państwo go dobrze znali. Chyba się nie mylę - Roman Kowaliczko...
A.W.: Pani Gniewa Wołosiewicz na pewno go znała. K.R.: ...który przez długi czas mnie namawiał (bardzo mnie lubił), więc przynajmniej raz na miesiąc miałem takie pogadanki o książkach, które się ukazywały na antenie.
A.W.: Bardzo szeroka działalność. Wspomniałeś również o tym, że miałeś wytwórnię płyt. K.R.: Bardzo szybko się zorientowałem, że z samych książek żyć jest szalenie trudno.
A.W.: To było takie źródło dofinansowania? K.R.: To były przede wszystkim wspaniałe czasy, bo wszyscy zaczynali od zera, ale też szalenie trudne. Miałem przyjaciela, Władka Wantułę, razem wpadliśmy na pomysł wydawania płyt zupełnie się na tym nie znając. Ciągle do mnie pisano listy, a gdziekolwiek nie byłem ludzie pytali się: "Czy Pan ma polskie płyty?" I myśmy postanowili założyć przedsiębiorstwo płytowe.
A.W.: Czy to szło dobrze? W sensie finansowym? K.R.: Słuchaj, to była przede wszystkim wspaniała zabawa. Firma się nazywała "Pavilon Record Company"... [śmiech]
A.W.: No, to już Ciebie brano na serio. K.R.: ...New York-London-Paris [śmiech]. Myśmy mieli wtenczas na emigracji, a wszyscy byli w tym samym położeniu co ja, znanych kompozytorów z kabaretów warszawskich, była Wiera Gran...
A.W.: Jest tam, słucha Cię z ostatniego rzędu. K.R.: Nasza gwiazda, z którą nagrywaliśmy takie piosenki jak "Nie kochać w taką noc to grzech", albo "Tylko ty", potem kujawiaki, oberki. Już później nie jeździłem z walizką do Polaków, tylko po punktach sprzedaży w Nordzie, gdzie byli Polacy, po punktach sprzedaży płyt francuskich i mówiłem: "Proszę pana, tutaj jest masa Polaków, którzy pytają się o płyty, a my mamy. Proszę oto jest nasz katalog". I zawsze po takim objeździe, przyjeżdżałem i przywoziłem zamówienia na tysiące płyt.
A.W.: Fantastycznie. To było dofinansowanie bardzo poważne. K.R.: Chcę jeszcze powiedzieć, że ten "Pavilon Record Company" znajdował się w takim maleńkim pokoiku trzy metry na trzy [śmiech] ale się nazywał "Pavilon Record Company", a płyty nazywały się "Ballada". I myśmy to prowadzili przez parę lat ale jak zorientowaliśmy się, że na rynek polskich płyt wchodzi takie przedsiębiorstwo jak Pathé Marconi, to prędko uciekliśmy. Tym bardziej, że nam płyty zaczęły "kwitnąć". To znaczy na płytach, wtedy był jakiś taki materiał, zaczęły się robić grudki, jak z nasion które się sadzi [śmiech]. Myśmy się starali to wszystko sprzedać.
A.W.: I najwyższy czas żeby zrobić żniwa. K.R.: Wantuła wyjechał do radia Free Europe, a ja zostałem z Pavilonem, z lokalem i z Libellą. Ten Pavilon potem zamieniłem na skład książek.
A.W.: Chciałbym Ci zadać pewne pytanie, trochę odbiegające od poprzednich, ale ważne. Jak w związku z całą Twoją działalnością emigracyjną, księgarską wyglądały Twoje stosunki z ambasadą, z konsulatem? Czy zaistniały jakieś formy presji z ich strony? K.R.: Naszą ambasadą wówczas był dom ambasadora Kajetana Morawskiego, ojca Macieja Morawskiego - nie wiem czy tutaj jest? Nie ma, niestety - który przychodził do księgarni bardzo często, i u którego bywaliśmy w domu. Natomiast jeżeli chodzi o ambasadę [PRL], tzw. konsulat, to nie mieliśmy z nią żadnych stosunków, a jeżeli to raczej wrogie. Ale muszę tutaj powiedzieć o ludziach, z którymi mieliśmy dobre stosunki, o Tadeuszu Brezie (i Zosi Brezowej), który był attaché kulturalnym i o Kętrzyńskich, którzy byli w UNESCO. Mówię o tym z tego względu, że Breza wyciągnął nas kiedyś z ogromnej opresji. Jak wiadomo - to już zahacza o galerię - jak zaczynaliśmy galerię to wysyłaliśmy wszystkim malarzom polskim, którychśmy wystawiali zaproszenia na naszym papierze firmowym: "Galerie Lambert, itd. zaprasza, prawda, na wystawę". I dzięki temu oni nie mieli kłopotów z uzyskaniem wizy francuskiej. I kiedyś mieliśmy takiego bardzo zdolnego malarza z Łodzi, który po skończeniu wystawy pytał się nas czy warto pojechać do Chartres? Mówimy: "Niech pan jedzie, zobaczy, tam są wspaniałe witraże itd.". I on pojechał, a już następnego dnia telefon ze szpitala w Tours, że jest tam Polak i jedyny adres, który podaje, to jest Kazimierz Romanowicz, Galerie Lambert. Okazało się, że miał nowotwór na mózgu i jak wyszedł z katedry, to stracił równowagę, złapał się za latarnię, bo nie mógł iść. Wszyscy przechodzili obok - coś tam mówił - ale myśleli, że jest pijany i dopiero jakaś staruszka podeszła do niego, pytając się: "Co panu jest?" - On powiedział: "Nie wiem proszę pani co mi jest, bo straciłem równowagę". Wzięto go do szpitala. Dostałem ten telefon, poszedłem tam i mi powiedziano: "Proszę pana jest to Polak, który nie ma żadnych papierów, poza waszym adresem, który wymaga ogromnie trudnej operacji". I rzeczywiście był operowany przez największego wówczas chirurga, który operował generała de Gaulle'a. Ale co to znaczyło? Myśmy wtenczas byli odpowiedzialni za niego, a jeden dzień szpitala to była moja roczna pensja. I zadzwoniłem do Brezy, z którym się przyjaźniliśmy, i który przychodził do galerii, przychodził do naszego domu. I powiedziałem: "Tadziu ratuj!" On powiedział: "Nie bój się, my to weźmiemy na siebie, na zasadzie wymiany kulturalnej. Między Polską a Francją".
A.W.: Bardzo pięknie. K.R.: Nie mogę o tym człowieku powiedzieć złego słowa, tym bardziej, że rzeczywiście, jeżeli się wykłócaliśmy politycznie, to wykłócałem się raczej z Zosią Brezową, a nie z Tadeuszem. Drugimi ludźmi, z którymi miałem bardzo miły, bardzo bliski kontakt, byli Wojciech i Danuta Kętrzyńscy, którzy tak samo bardzo nam pomagali. Przychodzili do galerii, a przede wszystkim jedni i drudzy przysyłali nam Francuzów. Bo w tym okresie, gdy ktokolwiek chciał się dowiedzieć czegokolwiek o Polsce i o prawdziwych stosunkach politycznych, to jedynym źródłem informacji była nie ambasada, ale księgarnia Libella.
A.W.: Kaziku, jaki był na początku profil księgarski? Jakiego typu, powiedzmy sobie, publikacje przeważały? Polskie, francuskie czy to się jakoś równoważyło? Mówimy o starcie. K.R.: Dobrze, że sprecyzowałeś. Bo tu chodzi o to, jakie książki miałem. Nigdy w zasadzie nie zastanawialiśmy się jaki ma być profil naszej działalności. Ani z Giedroyciem, ani z nikim innym nie rozmawiałem, bo to było jasne.
A.W.: Mówię o książkach, naturze książek K.R.: Natomiast jeśli chodzi o książki, to starałem się mieć ogromny wachlarz książek. Od książek technicznych do romansów i powieści. Bo rola księgarza, a przede wszystkim rola księgarza emigracyjnego, według mnie polegała na tym, żebym każdą książkę, którą klient zażąda, mógł mu dostarczyć. Bywały wypadki, że jakieś księgarnie amerykańskie czy nawet francuskie, z którymi współpracowaliśmy, żądały takich książek, jak historia partii komunistycznych w Polsce i ja stawałem na głowie, żeby im je dostarczyć, bo to był mój obowiązek. Książek tych naturalnie nigdy nie było w naszych katalogach.
A.W.: Od samego początku zarysowuje się niezwykle ważna rola Libelli, właśnie jako nieocenionego źródła wiedzy o Polsce, poprzez specjalny dział poloników. Prawda? Były to książki polskie i francuskie o Polsce. To była bardzo ważna sprawa w Paryżu. K.R.: To była bardzo ważna sprawa i do tego przywiązywałem ogromną wagę. Ci z Państwa, którzy w tym czasie czytali "Le Monde", widzieli bardzo dużo naszych ogłoszeń o książkach polskich i książkach francuskich dotyczących Polski. A potem to rozszerzyliśmy o książki francuskie na temat Europy Wschodniej.
A.W.: Miałeś wśród kupujących wielu dziennikarzy, w ogóle prasa, radio, telewizja? Często się zgłaszali do Ciebie? K.R.: Na początku tych książek właściwie nie było. Pamiętam, że kiedy zacząłem księgarnię, książkami francuskimi o Polsce były wspomnienia generała Andresa, wspomnienia Józefa Czapskiego, to była książka - tak samo tłumaczenie - "Obozy koncentracyjne w Związku Sowieckim"9. To były książki wydane we Francji po francusku, ale które poza naszą księgarnią nigdzie nie znajdowały się w witrynach, bo ludzie się po prostu bali.
A.W.: Po prostu był bojkot. Trzeba to powiedzieć otwarcie. K.R.: Musze powiedzieć, że kiedykolwiek w tym okresie zachodziłem do księgarni, to zawsze znajdowałem ulotki "Precz z faszystami z wyspy Świętego Ludwika". Wiesz, nie przejmowałem się tym bardzo, do tego stopnia, że ani jednej takiej ulotki nie zachowałem, tylko wyrzucałem do kosza, bo wiedziałem kto to robi przecież doskonale. Ale z drugiej strony wiedziałem, że mamy też masę francuskich przyjaciół, oddanych Polsce i nam.
A.W.: Ogromną zasługą Libelli, to należy szczególnie uwypuklić, było udostępnienie polskich książek i publikacji Polonii na całym świecie. Nieustanne wysyłki za granicę, przyjmowanie zamówień, cała związana z tym korespondencja i rachunkowość. Jak z tym dawałeś sobie radę? Pracowników przecież było niewielu. K.R.: To była pasja zawodu. Dla mnie istniała przede wszystkim księgarnia, a potem dom, bo ja w księgarni przebywałem dłużej niż w domu. Przychodziłem czasami do domu o godzinie 12 w nocy a wychodziłem o 6 rano. Pamiętam, że kiedy Basia, nasza córka, była mała, to ja jej właściwie nie widziałem, oprócz niedziel. Jak przychodziłem to już spała, jak wychodziłem to jeszcze spała... Ale mówię to nie dlatego, żeby się skarżyć, jak mi było ciężko, mówię - bo to było wspaniałe, wspaniały okres.
A.W.: Trzeba powiedzieć, że taka działalność księgarska, rozpowszechnianie polskiej książki na cały świat, abonamenty itd., to na stosunki Polski Ludowej byłby dom wydawniczy i kilkadziesiąt osób w administracji. K.R.: Przyznam, że rzeczywiście - teraz sekretów już nie ma, bo księgarnia jest zamknięta, nie ma konkurencji itd. - nasze obroty w najlepszym momencie sięgały dwóch milionów franków rocznie. Biorąc pod uwagę, że książka kosztowała 30 czy 40 franków to była masa pieniędzy.
A.W.: Kaziku. Jednym z najważniejszych aspektów Twojej działalności - właściwie ja za każdym razem mówię "jednym z najważniejszych", ale to chyba jest jeden z najważniejszych i wysoko ocenionych w kraju dzisiaj i wczoraj - były książki emigracyjne, które ofiarowałeś ludziom z Polski. To chyba od początku była dla Ciebie bardzo ważna misja. O tym się bez przerwy mówi. Te książki, które szły gratisowo? K.R.: Ja nie lubię ani słowa "misja", ani "instytucja". To był po prostu mój obowiązek. A ponieważ była umowa między księgarzami i każdy wydawca polski, który wydawał książkę, przeznaczał jakąś część - 500, 600, 1000 egzemplarzy - na rozdawnictwo do Polski, to były te możliwości. Na przykład dostawałem książki od Giedroycia, od Pulsu, od Aneksu i rozdawałem je, a inni rozdawali moje wydawnictwa. I to była jedyna pomoc, jaką w tym okresie mogliśmy Polsce dać.
A.W.: To była ogromna pomoc, o której się bez przerwy mówi. Parę tygodni temu spotkałem się z panią, która mówiła: "Powiedz Romanowiczom, że ja ze wzruszeniem pamiętam, ja i ci wszyscy młodzi ludzie, którzy 10 lat temu przychodzili do Libelli i wychodzili ze skarbami". A więc wiesz, misja nie misja, niemniej to było coś niezwykle ważnego i coś co się niezwykle wysoko ocenia. K.R.: Ludzi przychodziło masę. Ja tak myślę skromnie, że każdy kto przyjeżdżał do Paryża i kto interesował się książką albo malarstwem, w ten czy inny sposób do mnie trafiał. Ja nikogo nie namawiałem na to, ale jak widziałem, że ktoś się interesuje i nie boi, to zawsze mówiłem: "Niech Pan będzie łaskaw tę książkę ze sobą wziąć, jeżeli to Pana interesuje". Pamiętam, niektórzy ludzie przychodzili z walizkami. Mogę podać nazwisko ambasadorowej Grabowskiej, żony byłego ambasadora Polski w Moskwie, która opowiadała mi, że kiedyś wiozła walizkę książek wydanych na emigracji i wchodzi do pociągu celnik i pyta: "Czy nie ma Pani książek zakazanych". Ona mówi: "Naturalnie, same zakazane i całą walizkę". I on wtenczas: "Ha, ha, ha" i poszedł. A ona rzeczywiście wiozła. [śmiech].
A.W.: Kaziku, jak odczuła Libella wybuch "Solidarności"? Jak to się odbiło na Waszej działalności? K.R.: Przede wszystkim ogromna radość nasza tutaj, że nareszcie ludzie zaczną oddychać, że zaczynają się łamać te struktury, tego strasznego reżimu. A niezależnie od tego było szalone zainteresowanie Polska. Od tego momentu zaczęło się właściwie zainteresowanie Polską. Bo wtenczas Francuzi zrozumieli, że prawda jest po naszej stronie. Wcześniej mówiono: "Faszyści! Nie wracają do Polski, bo to faszyści". Dopiero w czasie procesu Krawczenki, w którym był świadkiem Czapski troszeczkę ludziom otworzyły się oczy10. Ale prawdziwe zainteresowanie Polską zaczęło się od Gdańska.
A.W.: Od Gdańska, od "Solidarności"? K.R.: Ludzie zaczęli przyjeżdżać. Myśmy mieli kontakty z wszystkimi. Ja ich widzę czasami. Nie wymieniam, bo bym kogoś pominął, ale wszyscy tu byli, od Turowicza do Stommy i oczywiście ludzie młodzi. Mieliśmy bardzo dobre kontakty, pomagaliśmy im jak mogliśmy a przede wszystkim pomagałem ja osobiście - radą. Bo w tym okresie, muszę powiedzieć, to są rzeczy niepowtarzalne, jeżeli chodzi o pomoc Polakom, ze strony Francuzów. Francuzi rzeczywiście stawali na głowach żeby pomóc. Były kursy języka francuskiego, były możliwości znalezienia pracy itd. Mówiłem młodym ludziom: "Panowie uczcie się języka francuskiego i bierzcie pierwszą lepszą posadę jaką wam zaofiarują, bo wtenczas będziecie mogli odskoczyć na inne lepsze stanowisko". I ci, którzy mnie posłuchali, bo byli tacy, to wracali później mówiąc: "Rzeczywiście, dziękujemy, Pan miał rację, Pan wiedział co mówi". Natomiast Ci, którzy myśleli, że ta manna będzie trwała przez cały czas, w nieskończoność, zostali na zupełnym lodzie, albo wrócili do Polski, albo się rozpili i do dzisiaj mieszkają pod mostami Paryża.
A.W.: Kiedyśmy przygotowywali naszą rozmowę, mówiłeś, że od czasu do czasu były takie tendencje dawania Ci pewnych lekcji. Właśnie ze strony... K.R.: Dobrze że mi przypomniałeś. Miałem takie wizyty ludzi, może najlepszej woli, którzy mówili: "No wie Pan, redaktor Giedroyc, Pan, jesteście ludźmi szalenie zasłużonymi, ale my chcemy żebyście teraz już odeszli, my to weźmiemy w nasze ręce". Ja wtenczas skromnie mówiłem: "No wie Pan, bierzcie [śmiech]. Bierzcie w Wasze ręce, bo jesteście rzeczywiście młodsi od nas, macie więcej sił, bierzcie i organizujcie. Ale pozwólcie nam, że my jeszcze troszeczkę pociągniemy bo mamy jeszcze troszeczkę sił".
A.W.: I z tą dobrą radą odchodzili? K.R.: I ja tam bardzo nie widziałem, żeby coś specjalnego zorganizowali, żeby coś specjalnego po nich zostało.
A.W.: Kaziku, zanim przejdziemy do historii i życia Galerie Lambert przypomnijmy, że Libella była również wydawnictwem. I tu chcę powiedzieć coś osobistego, bo przypominam, że byłeś pierwszym emigracyjnym wydawcą Aleksandra Wata. Tuż przed śmiercią w 1967 roku ojciec przygotował tom poezji "Ciemne świecidło" - robiliśmy korekty z Zosią na jesieni 1967 roku - z piękną zresztą okładką Jasia Lebensteina. Więc Libella to również wydawnictwo. K.R.: Po pewnym czasie, kiedy stanąłem dobrze na nogi, zacząłem myśleć ambitnie: Dlaczego tylko księgarz, dlaczego nie wydawca? I pierwszą moją książką jaką wydałem była powieść mojej żony pod tytułem "Baśka i Barbara"...
A.W.: Słynna książka. K.R.: ...która miała rzeczywiście ogromne powodzenie, ale miała to powodzenie dzięki temu, że jej pierwsze rozdziały były drukowane w "Kulturze". Moja żona w tym okresie była autorką zupełnie nie znaną. "Kultura" zrobiła jej nazwisko i myśmy wydając tę książkę bardzo z tego skorzystali. Potem wydaliśmy Tadeusza Nowakowskiego "Obóz Wszystkich Świętych", potem wspomnienia Eleonory Croce w tłumaczeniu Reny Jeleńskiej i "Panoramę myśli współczesnej". Jeszcze później zaczęliśmy wydawać tę wspaniałą serię niebieską11, która była serią bardzo polityczną, a w komitecie byli (wszyscy autorzy mieszkali w Polsce, więc żeby ich chronić to myśmy ustalili, że będzie Komitet Naukowy) Miłosz, profesor Henryk Wereszycki, profesor Zgorzelski i inni bardzo znani. Seria była wydawana pod auspicjami Towarzystwa Historyczno-Literackiego tutejszej Biblioteki Polskiej i dzięki temu do autorów nie mogli się dobrać, bo jak to jest seria historyczna, a w komitecie są ludzie najsławniejsi, najwięksi historycy...
A.W.: Jednym słowem, wydawnictwo bardzo Ci się rozbudowało. K.R.: Wydałem około 30 pozycji.
A.W.: Biorąc pod uwagę działalność księgarską i galerię, do której za sekundę przejdziemy, to było bardzo dużo. K.R.: Przy czym, te książki były bardzo ambitne. Między innymi wydałem, dzięki redaktorowi Giedroyciowi książkę, która dla mnie była bardzo ważna - "Kazania patriotyczne" księdza Jerzego Popiełuszki.
A.W.: W księgarni były też bardzo piękne wieczory, były promocje i podpisywania książek przez autorów innych wydawnictw. I tutaj się mnóstwo ludzi przewinęło, mnóstwo znakomitych autorów i z Polski, i emigracyjnych. K.R.: Jak była tylko jakaś okazja, że książka była wydana, a autor był w Paryżu, to staraliśmy się oprócz księgarni i galerii robić jeszcze i te wieczory autorskie, które zawsze miały niesamowite powodzenie. Niedawno przyszła do mnie osoba i powiedziała: "Pamiętam taki wieczór z Czapskim, kiedy stałam godzinę w kolejce żeby się dostać, żeby mi podpisał książkę". Robiliśmy wieczory i Czapskiemu, i Miłoszowi, i Herlingowi-Grudzińskiemu. Robiliśmy tak samo wieczory na książki francuskie. Kiedy taki bardzo znany dziennikarz z "Le Monde" Bernard Guetta wydał album o Polsce to też zrobiliśmy mu wieczór i od tej pory do dzisiaj jesteśmy z nim w przyjaźni. To były takie wspaniałe historie...
A.W.: On był specjalistą od Rosji i od Polski. Od Wschodu. K.R.: W dalszym ciągu jest.
A.W.: Czy ostatnim wieczorem autorskim był Zbyszek Herbert? K.R.: Nie wiem czy ostatnim, ale jednym z ostatnich.
A.W.: Kaziku, odpowiedz mi na pytanie, które stawia sobie mnóstwo ludzi, jak to będzie - nie jesteśmy jeszcze na końcu Proszę Państwa - jak to będzie bez Libelli? Przecież pozostanie próżnia. Czy myślisz, że jest tu w Paryżu miejsce na podobną księgarnię jak Twoja? K.R.: Jak zamykałem tę swoją księgarnię to myślałem, że innych księgarni nie potrzeba, że jest jednak ta Księgarnia Polska i to wystarczy. Ale po liczbie listów, jakie otrzymuję, po masie propozycji zagospodarowania lokalu, które - musze powiedzieć - nie mają ani nogi, ani głowy, bo ludziom się wydaje, że chętnie by przejęli tę księgarnię, ale nie bardzo wiedzą na czym to polega, że to przede wszystkim ogromne pieniądze (konieczny zapas książek, poza tym pracownicy, to są ogromne koszty), a poza tym to jest zawód, którego się trzeba nauczyć..., to myślę, że księgarnia taka powstanie kiedyś. Widzę to po nowych pismach, które dostaję. Już wychodzi "Tak" w Belgii, a dzisiaj dostałem jakieś nowe...
A.W.: Ja też dostałem. Sporo osób dostało. Z sali: "Prasa Polska". K.R.: To najlepszy dowód, że coś się zaczyna ruszać. Tak samo z księgarnią. Poza tym uważam - tak było ze mną, ja szalenie lubiłem konkurencje, bo to mnie zawsze mobilizowało - jedna księgarnia polska, to wiadomo, że nikt nie ma wyboru, musi tam pójść i kupić, natomiast jak są dwie księgarnie to obydwie się muszą mobilizować. Przynajmniej ja się zawsze mobilizowałem. Kiedyś, pamiętam, na takim - mogę to powiedzieć, bo to nie jest już za tej dyrekcji Księgarni Polskiej - na takim zebraniu Moosmann mnie się zapytał: "No, a jak Pan sobie daje radę z konkurencją?" Więc ja mu bezczelnie powiedziałem: "Z jaką?" [śmiech] "Proszę Pana, ja sobie daję radę, bo ja się staram robić lepiej niż konkurencja". I dlatego uważam, że konkurencja to dobra rzecz.
A.W.: Proszę Państwa, jasność naszej rozmowy wymagała odseparowania dziejów Libelli od historii galerii. A jak już przecież mówiliśmy współżyły one ze sobą pod jednym dachem i w tym samym duchu otwarcia na świat, tolerancji i ludzkiej przychylności przez wiele lat. Mówmy o galerii. Kiedy i jak doszło do otwarcia Galerie Lambert? Kto podał ten pomysł? K.R.: Mówiąc językiem Kota Jeleńskiego - "zbiegi okoliczności". Myśmy mieli jeden lokal księgarni i drugi lokal Pavilon Record Company a pośrodku tych dwóch lokali był taki magazyn, w którym były jakieś żelastwa. Bez podłogi, bez niczego. I w pewnym momencie przychodzi właścicielka tego magazynu za Pavilonem i mówi: "Jest ten lokal czy on Pana interesuje?" Więc ja powiedziałem natychmiast: "Bardzo interesuje!" I zaczęliśmy się z żoną zastanawiać co z tym zrobić? Poszerzanie księgarni nie miało większego sensu, a Pavilonu już nie było. No i rozmawialiśmy z różnymi ludźmi i myślę, że takim pierwszym człowiekiem, który nam troszeczkę podpowiedział był Mieczysław Grydzewski, redaktor "Wiadomości". Grydzewski przyjeżdżał do nas co roku i umawiał się z roku na rok, godzina 10 minut 7. I rzeczywiście był o godzinie 10.07.
A.W.: Tak, on był z tego znany już przed wojną. K.R.: Kiedyś rozmawialiśmy o tym lokalu z Grydzewskim, a wówczas, w tym samym czasie, powstała w Londynie polska Galeria Grabowskiego, aptekarza Grabowskiego. I Grydzewski nam mówi: "No dobrze, ale dlaczego nie założycie galerii". I to był właśnie taki pierwszy pomysł. Rzeczywiście galeria. Olśnienie.
A.W.: Więc nie Kot Jeleński lecz Grydzewski. Ale Kot się oczywiście do tego dołączył? K.R.: Kiedy zapadła decyzja to myśmy się zwrócili do Kota z takim projektem lecz projekt był nasz: Galeria, naturalnie galeria polska skoro książki polskie. Byliśmy szalenie dumni - książki polskie, galeria polska - a Kot powiedział: "Słuchaj! Masz jedno getto, na litość Boską, nie zakładaj drugiego [śmiech]. Bardzo dobry pomysł galerii, ale nie czysto polskiej. Rób malarzy międzynarodowych". I myśmy potem Kota słuchali jak papieża. [śmiech]
A.W.: Szczególnie, a trzeba to powiedzieć, że Kot Jeleński znał wszystkich w świecie artystycznym, malarzy, krytyków, był znakomitym spiritus movens takiej imprezy. K.R.: Jemu zawdzięczamy wszystko jeżeli chodzi o galerię. Przede wszystkim kartotekę Leonor Fini. Ty, który się znasz na tym, wiesz co to znaczy. Kartoteka malarza znanego w Paryżu.
A.W.: To kartoteka światowa, dwukontynentalna. K.R.: To był dar bezcenny. Bo myśmy mieli od razu i klientów, i ludzi, którzy przychodzili na wystawę żeby zobaczyć, i najlepszych krytyków.
A.W.: Galeria została otworzona 3 maja (ładna data) 1959 roku. Czy w tym momencie, w 1959 roku - który doskonale pamiętam - czy wyspa Świętego Ludwika, wydawała Ci się komercyjnie, abstrahując od kartoteki itd., dobrym miejscem na otwarcie galerii obrazów? Czy miałeś tam już od razu ruch? Przechodniów? To jest szalenie ważne dla galerii. K.R.: Chyba nigdy, cokolwiek robiłem, nie wychodziłem z punktu widzenia komercyjnego, nie zastanawiałem się ani sekundy czy jest to miejsce dobre dla galerii. Ale najlepszy dowód, że to był dobry pomysł, i że się okazał komercyjny, to to, że choć myśmy byli pierwszą galerią na wyspie od tego czasu jest chyba dwanaście. Niektóre dawno się już zamknęły.
A.W.: 1959 rok, pamiętamy, to była pełnia prosperity sztuki nowoczesnej, królowała abstrakcja. Prawda? Mówiliśmy o profilu, używając takiego żargonu dla książek, które sprzedawałeś ale jaki nadawałeś profil artystyczny swoim pierwszym wystawom? K.R.: Profil był następujący: przede wszystkim młodych malarzy, którzy wystawiali po raz pierwszy w Paryżu. No i, a może nawet na pierwszym miejscu, wartość tego co robili. I z tym zaczęliśmy i z tym skończyliśmy. Były naturalnie wystawy, powiedzmy, o jeden centymetr niższe w sensie oceny artystycznej, albo o jeden centymetr wyższe, ale nie było wystaw wstydliwych. Na przykład taka mała anegdota. Kiedyś siedzę w galerii i przychodzi jakaś pani. Jak ją zobaczyłem z daleka, to tak sobie powiedziałem: "No tam 20 milionów najmniej wisi, złote bransolety itd." I ona powiedziała: "Ja chcę mieć wystawę w pańskiej galerii". Bo nasza galeria jakimś cudem od razu zdobyła renomę, renomę na całym świecie, dlatego, że właśnie wystawialiśmy tych malarzy z całego świata. Więc przychodzi ta pani, ja mówię: "Dobrze, ale proszę mi pokazać co pani robi". Ona daje mi fotografie i ja już od pierwszej chwili widzę, przez cały czas myślę jak jej to powiedzieć, że to jest niemożliwe, że to jest właściwie dno. Skończyłem oglądać i mówię: "Proszę pani, mnie się wydaje, że to co pani robi jest bardzo interesujące, ale to nie jest dla nas. Niech pani zobaczy - myśmy mieli taką świetną wystawę w tym czasie - niech pani zobaczy, to jest zupełnie inny świat. Nasi klienci, czy nasi krytycy, jeżeli przyjdą na pani wystawę to nie będą wiedzieli o co chodzi". I rzeczywiście tak było, myśmy mieli krytyków, bo oni wiedzieli, że za każdą wystawą będzie dobre malarstwo. No i wyszła trzaskając drzwiami.
A.W.: Czy możesz przypomnieć jakieś pierwsze wystawy znaczące dla galerii. K.R.: Pierwsze nasze wystawy...: Polak Tadeusz Dominik - duży sukces; druga wystawa - Josaku Maeda - jeszcze większy sukces. To jest dzisiaj malarz, jedno z największych nazwisk japońskich.
A.W.: Ma swoje muzeum za życia. K.R.: Ma własne muzeum, bo klient, kolekcjoner, który go kupował, założył galerię. Maeda zresztą był zeszłego lata u nas na wsi, bo zapomniał, że zostawił u nas bezcenne swoje obrazy. Ja mu kiedyś napisałem: "Josaku przyjeżdżaj, bo jeżeli one się spalą, ty nigdy grosza ode mnie nie dostaniesz, bo one nie są ubezpieczone". Więc przyjechał z córką. Trzecia wystawa była jeszcze lepsza - myśmy ciągle szli w górę. Jan Lebenstein miał niesamowite szczęście, bo kiedy już była gotowa jego wystawa u nas i obrazy jego były w Paryżu, odbywało się I Biennale Paryskie - to był wielki ewenement wtenczas - na którym Lebenstein dostał pierwszą nagrodę. I wiesz co to znaczy. Wszystkie galerie paryskie rzuciły się na malarza i ja pamiętam przychodzi do mnie Kot i mówi: "Słuchaj, jest nowy problem". Ja mówię: "Jaki?" - "Nowootwarta galeria na Place Vendôme, bardzo bogata Galerie Lacloche, chce wystawić Lebensteina. Naturalnie wszystko zależy od Ciebie. Ty możesz powiedzieć, że albo się zgadzasz, albo się nie zgadzasz. Ja Ci radzę niech Lacloche wystawi duże formaty, to znaczy malarstwo olejne, a ty wystaw bardzo piękne gwasze". I ja wtedy powiedziałem: "Kot O.K., bez problemu". I to był wielki rozgłos i dla galerii Lacloche, i dla Galerie Lambert, i dla Jasia Lebensteina.
A.W.: Nie ograniczałeś swoich wystaw wyłącznie do własnej galerii, wystawiałeś poza Galerie Lambert i pamiętam, że ewenementem była wystawa w Avignon. O ile sobie przypominasz? K.R.: Były przynajmniej dwa ewenementy, jak mówisz. Jedna wystawa rzeczywiście była w Avignon, bo moja żona jeżdżąc na kongresy prowansalskie, nawiązała kontakt w Avignon, w Galerie La Calade. To był bardzo piękny lokal a myśmy wystawiali tam polskich malarzy i to był ogromny sukces. Pamiętam, że na otwarciu była telewizja, prasa. Byliśmy na pierwszych stronach dzienników: "Huit Peintres Polonais a La Calade"...
A.W.: Tych wystaw w galerii było bardzo dużo... K.R.: Ale chcę jeszcze o jednym powiedzieć, bardzo ważnym. Mieliśmy tak samo na 15-lecie Galerie Lambert wystawę w Japonii, w Tokio, zorganizowaną dzięki Ericowi Veaux. Jego chyba nie ma na sali, bo on jest attaché handlowym ambasady francuskiej w Berlinie ale posłałem mu zaproszenie i znając jego dowcip, myślałem, że się zjawi. On nam zorganizował wystawę w Tokio z katalogiem w języku japońskim, w którym był skrócony list André Malraux do Czapskiego. Ale Eric Veaux jest człowiekiem o ogromnym humorze, o ogromnym zapasie energii i poczuciu humoru, szalenie łatwy w kontaktach. Kiedy przyjechałem do Japonii to ktoś mi pokazał czasopismo japońskie, które się ukazywało w 9 milionach, w którym było napisane, że w dniu tym i tym, o tej i o tej godzinie, lotem numer taki a taki, przyjeżdża do Tokio Président Kazimierz Romanowicz i będzie miał otwarcie wystawy w lokalu ambasady japońskiej. Naturalnie, ja to zrozumiałem jako dowcip ale ludzie czytali, że président, to znaczy wielka Galeria Lambert. Pieniędzy wielkich nie zrobiłem. Troszeczkę sprzedałem, to mi pokryło koszty przejazdu i transportu, ale miałem niesamowity ubaw i zrozumiałem, poza tym, co to znaczy przyjaźń. Na zakończeniu tej wystawy, na którą moi wszyscy malarze japońscy - a wystawialiśmy ich sporo - przyszli z dziećmi, ze swoimi przyjaciółmi itd. Japończycy wynajęli salę w jednym z największych hoteli i urządzili mi bankiet. Zupełnie królewski. Z galerią miałem naprawdę dużo zabawy.
A.W.: I żeby dać pojęcie o rozmiarach działalności galerii - wernisaż był co miesiąc...? K.R.: Co najmniej.
A.W.: To były zaproszenia, to były listy, to była ogromna praca. Wystawy indywidualne, wystawy zbiorowe, wystawy organizowane - to co mówił Kazimierz Romanowicz - poza galerią, w Avinionie, w Paryżu, w Tokio itd. Jeżeli chodzi o artystów wystawianych przez galerię, to już jest Wieża Babel. Nie będę ich tutaj wymieniał bo to nie ma sensu. Między innymi bardzo wybitni artyści wystawiali w tej galerii jak Leonor Fini, Czapski i inni .Proszę Państwa, no rzeczywiście bilans wspaniały i tutaj trzeba powiedzieć coś - bo to jest bardzo ważne i zbliżamy się do końca - o krytykach. Otóż ta galeria, bardzo szybko nabrała wielkiej rangi w życiu artystycznym Paryża. No oczywiście wystawy, ale po to by była ranga i po to, żeby był rozgłos musi być krytyka. Przypomnij parę nazwisk. Ja też powiem coś na ten temat. K.R.: Ludzie, którzy się interesują sztuką, którzy wiedzą na czym polega galeria paryska, wiedzą też jak jest szalenie trudno mieć w piśmie dwie linijki. Płaci się za to straszne pieniądze. Myśmy przy każdej wystawie mieli nie dwie linijki, myśmy mieli artykuły, do nas przychodziły naprawdę największe nazwiska krytyków. Ja tutaj zrobiłem taką listę, żeby to Państwu pokazać: Jean-Marie Dunoyer, to był redaktor strony "Formes" w "Le Monde", który był na każdej wystawie i prawie o każdej wystawie pisał. To nie były krótkie wzmianki, to były artykuły. Ja pamiętam, że kiedyś mieliśmy wystawę Teplera, takiego polskiego Żyda z Tel Avivu. To było w piątek, a jak w sobotę przyszedłem do księgarni to były kolejki ludzi po te obrazy, właśnie dzięki recenzji. Jeanine Warnod z "Figara" ogromne nazwisko. Jean-Clarence Lambert, który pisał w najważniejszych pismach, Genevičve Brérette z "Le Monde", Patrick Waldberg, Jeanine Baron, Jean-Jacques Lévêque, Michael Gibson z "Herald Tribune", Paul Gauthier, Robert Barret, Denis Roger... mógłbym tak do rana.
A.W.: Opowiadałeś taką zabawną anegdotkę, bo bywał u ciebie często cudowny człowiek, przyjaciel Polaków Jean Cassou. K.R.: Tak, to był wielki przyjaciel i prawie że sąsiad z Wyspy. Bardzo często przychodził do galerii i kupował zresztą obrazy.
A.W.: A to był dyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej. K.R.: I pamiętam te jego pierwsze wizyty, kiedy Zosia była w Galerie. Zaczynają rozmawiać po francusku i on mówi: "A Pani ma taki lekki akcent". Ona: "No tak, ja jestem z pochodzenia Polką". A on na to: "Toutes les femmes sont Polonaises" [śmiech].
A.W.: To był wielki miłośnik Polski i Polek. Zresztą wspaniały człowiek. À propos wspomniałeś Jean-Clarence Lambert. Znalazłem w moich papierach katalog wystawy Tadeusza Brzozowskiego z 2 grudnia 1960 roku. I tu jest bardzo piękna przedmowa: "Tadzio mon ami". Otóż Jean-Clarence Lambert to była postać wybitna. On zresztą żyje, w tej chwili mniej się o nim słyszy. Krytyk, historyk sztuki, teoretyk sztuki, poeta - nie wiem czy poeta, czy tłumaczył poezje, bo ja go poznałem w 1958 roku na Biennale de la Poesie, i to było wielkie nazwisko. I tutaj trzeba powiedzieć, że rozgłos, aura tej galerii, biorąc pod uwagę rangę jaką miała w Paryżu, były wszędzie. K.R.: Chcę powiedzieć jedno słowo o Brzozowskim. To był wielki malarz - już nie żyje - i jego wystawa miała duże powodzenie. Kiedyś Tadzio Brzozowski przychodzi do mnie i mówi: "Kazik wspaniała historia. Miałem wywiad dla radia". I zaczyna mi opowiadać, że miał wywiad z Wierzyńskim, a ja mówię: "Tadziu czy ty wiesz przypadkiem dla jakiego to radia"? [śmiech]. I widzę, że Tadzio blednie, że zaczynają mu drżeć ręce, bo to oczywiście było dla radia Free Europe. Więc Tadzio złapał się za głowę i myśmy natychmiast zatelefonowali do Kazimierza, błagając go, żeby tego nie puszczał. I rzeczywiście nie puścił.
A.W.: Kaziku, jak ty dzisiaj tą ogromną pracę, te wielkie osiągnięcia oceniasz? K.R.: No, kochany, do oceny to już nie ja. Ja mogę powiedzieć, że robiłem to co mogłem, że to była dla mnie niesamowita zabawa. I ogromna praca. Ale jeżeli chodzi o ocenę...
A.W.: Ocen było wiele. Przede wszystkim były wspaniałe oceny tych wszystkich, którzy przychodzili do galerii, znali ją i kochali. Ale tutaj przytoczę może dwa świadectwa. Pierwsze dosyć krótkie, chodzi tu o Mieczysława Grydzewskiego, redaktora "Wiadomości" londyńskich i przedwojennych "Wiadomości Literackich". Ukazało się ono w rubryce "Silva Rerum" w "Wiadomościach" w 1953 roku pt. "Biały Kruk z Ile Saint Louis" (nr 288). W cyklu "Portrety" zamieszczonym w "Gazecie Niedzielnej", Jan Bielatowicz daje sylwetkę Kazimierza Romanowicza, sympatycznego kierownika księgarni Libella na Ile Saint Louis w Paryżu, w dzielnicy, ze względu na tradycję, w pewnym sensie "polskiej". Romanowicz, księgarz z wykształcenia, w szeregach 2. Korpusu dosłużył się stopnia porucznika artylerii, był ranny pod Piedimonte, pod Anconą otrzymał krzyż Virtuti Militari. Po wojnie wrócił do Paryża i z inicjatywy 2. Korpusu z zapuszczonej rupieciarni, w dwóch pokoikach, stworzył porządną i schludną księgarnię. Romanowicz - dodaje Bielatowicz - reprezentuje typ "księgarza dawnego pokroju, który książki i odbiorców traktuje podobnie jak redaktor traktuje swoje pismo i swoich czytelników". Dodajmy z kolei od siebie, że cechami charakterystycznymi Romanowicza, coraz rzadziej dziś spotykanymi, jest nie tylko uczynność ale cztery wielkie "S", tj. Szybkość, Sumienność, Sprawność i Solidność w stosunkach handlowych. Jest i inne świadectwo, ale tym razem francuskie. Wspominałeś przed chwilą Patricka Walberga, jednego z najwybitniejszych krytyków, historyków sztuki, autorów publikacji, między innymi bardzo ważnego dzieła o surrealizmie. I pamiętam jeszcze za czasów kiedy pracowałem w galeriach, w początku lat 60., tutaj mówiło się o nim c'est le pape de la critique. Otóż właśnie na wystawie "20 lat Galerie Lambert", której wernisaż miał miejsce 3 maja 1979 roku, Patrick Waldberg pisze piękną przedmowę "L'Ile aux Trésors"12. Teraz Kaziku, jeżeli pozwolisz trzy pytania. Jak ty sobie dziś tłumaczysz tę specyficzną aurę, o której bez przerwy jest mowa? Aurę miejsca, to że wszyscy i, podkreślmy, nie tylko Polacy tak wspaniale się u was czuli? K.R.: Będę się powtarzał troszeczkę. Księgarnia i galeria były właściwie dla mnie domem. I robiłem wszystko, żeby były domem nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich, którzy do nas przyszli. I wydaje mi się, że w pewnym sensie dopiąłem tego, że była jakaś taka serdeczność z dwóch stron. Ja jestem szalenie wrażliwy na kontakty ludzkie. Jak ktoś na mnie popatrzy to mnie się wydaje, że ma do mnie jakieś pretensje, że mnie nie lubi i bardzo nad tym boleje. I starałem się naprawdę stworzyć w tej galerii taką atmosferę domową. Myśmy nigdy nie czekali na klienta. Każdemu pracownikowi, który zaczynał u nas pracować mówiłem: "Nie należy się narzucać, natomiast jesteśmy zawsze do dyspozycji, żeby ludzie się czuli jak u siebie w domu". I tylko to chyba mogę powiedzieć.
A.W.: I tak było. Drugie pytanie: Jakie w życiu osiągnięcia uważasz za największe? Można Ci postawić takie pytanie? K.R.: Można. Ja myślę, że największym moim osiągnięciem to jest to, że zdobyłem zaufanie i przyjaźń czytelnika. I że to w rezultacie pozwoliło mi ciągnąć Libellę przez 47 lat i za to dziękuję wszystkim moim przyjaciołom, których tutaj widzę na sali.
A.W.: A jakie największe niespodzianki? K.R.: Niespodzianek, jak do tej pory samych miłych, miałem naprawdę masę. Ale taką jedną z ostatnich i którą bardzo przeżyłem to chyba była nagroda "Przyjaźni i Współpracy" "Kultury" za rok 1993. I to zabawna historia, bo właściwie my współpracowaliśmy razem prawie pół wieku ale nigdy mi nie przyszło do głowy, że mogę mieć kiedyś nagrodę "Przyjaźni" "Kultury", bo to było tak ewidentne, że jesteśmy przyjaciółmi i że współpracujemy. Po co nagrody? Ja "Kulturę" zaczynam zawsze czytać odwrotnie niż normalny czytelnik, a mianowicie od końca. Szalenie się bawię jak czytam najpierw odpowiedzi redakcji: "Nie wydrukujemy", "nie nadaje się do druku" - potem są listy do redakcji, potem to co mnie najbardziej interesowało, nowości wydawnicze. I teraz w ostatnim numerze czytam i widzę na jakiejś stronie: "Znałam córkę Romanowiczów Baśkę". Co to znaczy? Patrzę na wcześniejszą stronę: Nagroda. Więc wołam: "Zosiu, Zosiu choć zobaczyć!" To była naprawdę wielka, wielka radość. Już mówiłem Zosi i Redaktorowi i jeszcze raz powtarzam, że zrobili mi straszną frajdę na zakończenie naszej współpracy.
A.W.: Proszę Państwa udało mi się na dzisiejszy wieczór uzyskać od Kazimierza Romanowicza pewien dokument. Udało mi się, ponieważ nie chciał nadać mu charakteru publicznego. A przecież taki w istocie ma. Jest bowiem w pewnym sensie aktem historycznym, jakim Polska chciała uhonorować 47-letnią działalność Romanowiczów. Państwo pozwolą, że przeczytam13 . List podpisany jest przez kilkadziesiąt osób. Warszawa 2.01.1994 roku
Klub Parlamentarny Unia Demokratyczna
Przypisy
Rozdział książki: Libella. Galerie Lambert. Szkice i wspomnienia, oprac. i red. M. A. Supruniuk.Toruń 1997. (Archiwum Emigracji t. 3) Więcej: Archiwum "Libelli" i Galerie Lambert
|
Uwagi i komentarze prosimy kierować:www@bu.uni.torun.pl
Redakcja
Godziny otwarcia
|