Jan WINCZAKIEWICZ
MUSZTARDA PO OBIEDZIE
Działo się to przed blisko pół wiekiem, dokładnie w roku 1952. Wpadłem wtedy na myśl, aby na prima aprillis poświęcić jedną stronę "Wiadomości" na parodię tychże "Wiadomości" z pastiszami pisarzy najczęściej do tego tygodnika pisujących. Pomysłem moim podzieliłem się z redaktorem Grydzewskim. Co do parodii, sądzę, że myśl Drogiego Pana jest doskonała - odpisał mi Grydzewski w liście, który nie zachował daty - Bardzo gorąco popieram tę myśl i bardzo bym się cieszył, gdyby doszła do skutku. Ale w tym samym liście ostrzegał: Pisarze są na ogół bardzo drażliwi i obawiam się, że zaczepienie ich nawet w dowcipnej formie tam właśnie, gdzie piszą, mogłoby im nie bardzo smakować. Zabrałem się do roboty i po kilku wieczorach pracy (raczej zabawy) posłałem do Londynu pierwsze teksty. Na początek wybrałem Janusza Kowalewskiego, uczestnika walk II Korpusu, który zamieszczał w "Wiadomościach" przepyszne opowiadania o naszych wiarusach w słonecznej Italii, sięgając przy tym obficie do ich niewybrednego języka, ale salonowy Grydzewski zastępował brzydkie wyrazy wstydliwymi kropkami. Podrobiłem też styl najpłodniejszego wówczas i najbardziej oryginalnego publicysty, W. A. Zbyszewskiego, który miał zwyczaj traktować z góry wielkich tego świata i urządzać świat po swojemu. Dołączyłem wiersze Lechonia oraz mojego ulubionego Łobodowskiego. Grydzewski odpisał bardzo szybko: Drogi Panie. Dziękuję za parodie. Co do terminu umieszczenia myślę, że nie byłoby trudności, natomiast mam zastrzeżenia co do tekstów... Napisał, co prawda, że Kowalewski doskonały, Zbyszewski wręcz znakomity. Ale obok tych komplementów znalazły się uwagi ujemne: "Kasyda" jest właściwie naśladownictwem, a nie parodią i gdyby nie "idiota" na końcu, mogłaby się ukazać śmiało w normalnym cyklu Łobodowskiego. (Ta krytyka wydała mi się słuszna i skądinąd sprawiła mi niemałą satysfakcję). Lechonia nie chciałbym dawać: nie wydaje mi się szczególnie dobry, poza tym aluzje osobiste mogłyby mu zrobić przykrość. Zgodziłem się z tą uwagą i usunąłem ową aluzję, zastępując Gary Coopera Marleną Dietrich, a pastuszka pastuszką. Gorszy los gotował Grydzewski parodii Zygmunta Nowakowskiego: Był on już kilkakrotnie parodiowany, a że jest dosyć drażliwy, wolałbym go poniechać. Grydzewski wziął też w obronę Stefana Badeniego, który w "Wiadomościach" specjalizował się we wspomnieniach o wysoko urodzonych: Zupełnie nietrafny wydaje mi się Badeni: jest to satyra na pewien rodzaj pisarstwa, ale nie na Badeniego, który według mnie tak właśnie nie pisze. Z tą opinią nie zgodziłem się i na dowód, że Badeni ma właśnie styl staroświecki, cnotliwy i egzaltowany, przytoczyłem urywki jego eseju o Rozalii Rzewuskiej: wzruszał się słuchając opowiadania o szlachetnym uczynku, ze łzami w oczach rozwodził się nad chlubą dawnych Polaków [...] miał wzniosłą duszę, ale rozum cnotom obywatelskim nie nie dorównywał [...] objawiał najwyższą boleść [...] zapłonęła uczuciem [...] mniemał się kochanym [...] wpadł do salonu blady, o błędnym wzroku, z włosem zjeżonym [...] w domu rodzicielskim wciąż słyszał o sławie przodków, o bohaterstwie Polski itd. Grydzewski zachęcał mnie w liście, abym rozwinął ankietę teatralną i drobne działy: przy czym "Czytelników" utrzymałbym w tonie wyłącznie entuzjastycznym, bezkrytycznym, zapewniając: Miejsca mogę ofiarować Panu, ile trzeba. Proponował też, bym spróbował parodii innych autorów. Ale po paru tygodniach otrzymałem list, że niestety z całego projektu trzeba zrezygnować, gdyż zainteresowani mogą się poczuć urażeni, a redaktor nie może sprawiać przykrości swoim pisarzom, których ceni i lubi. Naturalnie, odniosłem się do tej decyzji ze zrozumieniem, a nawet uznaniem, ale nie bez żalu włożyłem teksty i odnośną korespondencję do grubej koperty i zniosłem do piwnicy. Wydobywam te starożytności na światło dzienne dzisiaj, gdy już nikt nie czytuje, a mało kto pamięta eseje Stefana Badeniego, publicystykę Wacława Zbyszewskiego, recenzje Tymona Terleckiego, opowiadania Janusza Kowalewskiego. Przeminęła z wiatrem ich twórczość, siłą rzeczy zwietrzały moje parodie. Musztarda po obiedzie. Ale przekazuję te archiwa do publikacji o charakterze historycznym, a więc pogrążonej w przeszłości i przeszłość wskrzeszającej. Już dziś nikt się nie obrazi z powodu tych satyr, a być może, że stanowią pewien przyczynek do historii "Wiadomości". I te, które znalazły uznanie w oczach Grydzewskiego, i te, które miał zamiar wyrzucić do kosza. Jedne świadczą o poczuciu humoru, drugie o delikatności tego wspaniałego redaktora.
Józef Łobodowski KASYDA O GAZELI
Szła dziewka chybocząc biodrem niby pełnym wina dzbanem,
Winne grona jej piersi młodych jak źrebak, czystych jak synogarlica,
Próżno za moją gibką gazelą tęsknymi wiodę ognikami,
Jan Lechoń TO LUBIĘ
Od ulic nowojorskich milsza leśna dróżka,
Tutaj sącząc coctaile cierpię istne męki, (wersja poprawiona na wniosek M.Grydzewskiego:)
Od ulic nowojorskich milsza leśna dróżka,
Tutaj sącząc coctaile cierpię istne męki,
Stefan Badeni PAMIĘTNICZEK MARII-TERESY-LUDWIKI
Arystokracja wiedeńska i petersburska doby napoleońskiej nie miały możności przyjmować na swych salonach Marii-Teresy-Ludwiki hr. Łyczkówny, gdyż nigdy do tych stolic nie zawitała, a na świat przyszła nieco później, w drugiej połowie roku 1824, jako najmłodsza prawnuczka kasztelanowej połockiej, skoligaconej po kądzieli przez Potockich z Leszczyny z Leszczyńskimi z Potoka oraz jako prostej linii siostrzenica z nieślubnego łoża księcia Radziwiłła "Panie Kochanku". W domu Łyczków, niezasobnym acz dostatnim, a także przepojonym szczerą miłością ojczyzny, zachował się żywy kult króla Jana (Sobieskiego) i Naczelnika (Kościuszki), przeto rodzice na pamiątkę tych dwóch sławnych wodzów dali nowonarodzonej córce nadmierną skłonność do tycia i pyrkowaty nosek. Mała Maria-Teresa-Ludwika spędziła pierwszy rok życia w rodzinnym Łyczkowie, gdzie zdobyła sobie serca jedynaściorga rodzeństwa, szlachty z sąsiedztwa i czeladzi dworskiej prawością charakteru, prostotą w obejściu i bystrością sądów. Potem wraz z rodzicami przeniosła się do ówczesnej Warszawy, by wszystkim rówieśniczkom czy to wysokiego czy podlejszego urodzenia świecić niedoścignionym wzorem cnót obywatelskich. Wtedy to ojciec Marii-Teresy-Ludwiczki, ceniony powszechnie za przymioty ducha i staranne wykształcenie, postanowił sprawić ukochanej pieszczotce pamiętniczek, do którego mieli się wpisywać najznamienitsi luminarze owego okresu dziejów ojczystych. Młodość, zatruta klęską rewolucji listopadowej, a także wiek dojrzały i starość spłynęły Marii-Teresie-Ludwice w rodzinnym Łyczkowie, gdzie wiodła żywot spokojny i bogobojny, wychowując siedemnaścioro swych dziatek w nienawiści do cara i w czci dla chlubnych tradycji narodowych. Jedyne swe pamiątki, jakie zachowały się do naszych czasów po tym pięknym typie Polki, to pukiel włosów, który niestety spalili wraz z całym pałacem łyczkowskim pijani bolszewicy w roku 1917, oraz ów pamiętniczek, cenny obraz epoki, jej umysłowości i stylu, cudem uratowany z pożogi dwóch powstań, dwóch rewolucji i dwóch wojen światowych. Pamiętniczek ów, formatu in quarto, oprawiony w safian z pożółtką na grzbiecie, kupiony u Żyda Pelca na Krakowskim Przedmieściu, tą się odznacza wyjątkową właściwością, że ma zapisaną jedną li tylko stronicę. Nie wnikając w powody, czemu inne stronice pozostawiono puste, przytoczmy tu w całości, bez skreśleń, skrótów czy poprawek, tekst owej jedynej, a więc tym bardziej zasługującej na uwagę historyka, notatki:
Anonimowy autor podpisu nie złożył, być może w obawie przed szalejącą podówczas cenzurą carską, być może na skutek ogólnie panującej mody na tajemniczość, jaką w owych latach dwudziestych siódmych wprowadzili ku zgorszeniu starszyzny wolnomularze i admiratorzy lorda Byrona. W świetle najnowszych badań historycznych rzeczą wiadomą i bezsporną jest jednak, iż tego wersetu, w epoce późniejszej mocno spopularyzowanego, a nawet niestety zwulgaryzowanego, nikt w żadnym pamiętniczku panieńskim przed rokiem 1929 nie użył. Stąd też konkluzja, że ręka, która go do sztambucha Marii-Teresy-Ludwiczki wpisała, należeć mogła tylko do jednego człowieka, a mianowicie do oryginalnego twórcy owego dwuwiersza.
Wacław A. Zbyszewski ORDYNANS HITLERA
Z pamiętników dygnitarzy hitlerowskich od szczekacza Goebbelsa do pętaka Guderiana (patrz artykuły W. A. Zbyszewskiego "Wiadomości" Nr. nr. 12, 22, 32, 42, 52, 62, 72, 82, 92, 102, 122, 132, 142, 152, 162, 172) można by uformować toute une bibliothèque, ale pozycjęla plus intéressante stanowiłby sans doute pamiętnik feldfebla Hansa Dummera, który był u Hitlera za ordynansa w latach 1940-1941. W sprawach dyplomacji przewyższa on o głowę niedouczonego Ribbentropa, w sprawach strategii bije przereklamowanego Rommla, w sprawach ekonomii mógłby być nauczycielem ćwierćinteligenta Schachta. Po pierwsze, Hans niczego się nie wypiera i wcale nie myśli wybielać się czy usprawiedliwiać, składając tym dowód nieprzeciętnego wyrobienia politycznego, jako że prawdziwy mąż stanu nigdy nie powinien przybierać niewygodnej postawy oskarżonego. Po drugie, w czasie swej dwuletniej służby u Führera nie próbował zupełnie wpływać na bieg wypadków i dziś, z perspektywy dziesięciu lat, musimy mu przyznać rację, bo przecież z tym obłąkańcem Hitlerem daleko nie ujechałby, a spiski organizowane przez zdziecinniałych generałów z góry były skazane na niepowodzenie. Hans Dummer wybrał metodę la plus fine et la plus difficile, a mianowicie słuchał i milczał. Ilécoutait et il gardait le silence. Taki sam dystans i dyskrecję chciał zachować jedyny dobrze wychowany człowiek Trzeciej Rzeszy, von Papen, ale udało mu się to tylko połowicznie. Obowiązki feldfebla Hansa Dummera polegały na tym, że po osiem godzin dziennie sterczał w pokoju przyległym do gabinetu Führera i salutował przechodzących parweniuszy, czasem przynosił Hitlerowi okropne piwo, czasem czyścił mu buty. Znał więc na wylot tajniki dyplomacji niemieckiej, a życie prywatne Führera nie miało dla niego sekretów. Między innymi Hans należał do tych nielicznych wysoko postawionych osobistości, które wiedziały o istnieniu Ewy Braun. W pamiętnikach opowiada, że kiedyś między naradą sztabową a audiencją ambasadora włoskiego do gabinetu wsunęła się Ewa. Stojący za dzwiami Hans usłyszał najpierw głośne: Donnerwetter, potem przyciszoną rozmowę, potem urywane piski jej, a następnie zaległa cisza i upłynął dobry kwadrans, nim le mégere wyszła z gabinetu. Na 999 stronach tych pamiętników jest tylko jedna wzmianka o Polsce. Pewnego dnia Hans doręczał pocztę szefowi, a Hitler pierwszą z brzegu kopertę wyrzucił do kosza bez otwierania i ziewając mruknął: Po co ten Frank przysyła mi tyle raportów. Mam ważniejsze sprawy na głowie (im Kopf). Wspomnienia Dummera confirment bezapelacyjnie, że Hitler était groźnym furiatem, a całe otoczenie mógł terroryzować właśnie dlatego, że koniec końców każdy człowiek boi się wariatów. To dlatego drżała przed nim cała Europa, cały świat, ale z prawdziwą polityką, z prawdziwą dyplomacją nie miało to, bien entendu, nic wspólnego, i trzeba doprawdy być zupełnie wypranym z gustu i z esprit, by jeszcze dziś paprać się lekturą książek o Hitlerze i jego regime'ie. Co zaś się tyczy problemu niemieckiego, to moim zdaniem należałoby wyrzucić z bibliotek dzieła Goethego, który jest starym nudziarzem, a na jego miejsce dać Rabelais i Marivaux. Nietzschego, który dostał pomieszania zmysłów znacznie wcześniej, niż to się zdaje jego biografom, należałoby zastąpić Epikurem i Jarrym. I wreszcie teatry niemieckie musiałyby skończyć raz na zawsze z kiczami Wagnera i urządzać gościnne występy rewii "Folies-Bergeres" z udziałem najpiękniejszych nus de Paris. Zawsze mówiłem i do końca życia będę powtarzał, że albo Niemcy będą paryskie, bulwarowe, pigalowe, montmartrowskie, albo nie będzie ich wcale.
Zygmunt Nowakowski HEJ, HEJ, HEJNAŁ
Łażę po tym paskudnym Londynie i spluwam. Cóż to za ohydne miasto! Właściwie nie miasto, tylko bagno dymiące wyziewami mokrej mgły. Sam się sobie dziwię, że mogę tu mieszkać. I to od dwunastu lat! A już największa złość mnie chwyta, jak przechodzę koło tej obrzydliwej budy, jaką jest parlament, i słyszę bicie Big Bena. Wali ci ten zegar ciężko i głucho, jakby za chwilę miał skonać. Krakanie kruka to frywolna piosneczka w porównaniu z czarnymi jękami tego zegarzyska. I pomyśleć, że to ponure Big Benisko cieszy się sławą na całym szerokim świecie. Nie ma sprawiedliwości! No bo gdzie mu tam do naszego hejnału z Mariackiej! O tym hejnale pisałem już wiele razy, więc napiszę jeszcze raz. Oczyma tęsknię do Wawelu, piórem do Ikaca, podniebieniem do Hawełki, a uszyma właśnie do hejnału. Pamiętam, że jako dziecko pisałem hejnał przez duże H, tak samo jak Sukiennice, Wanda, Matejko. Kto jak kto, ale zapomniany dziś muzyk krakowski z XVII wieku, Jakób z Przychędowa, przyznałby mi rację, bo projektował melodię proklamować hymnem narodowym. Adam Asnyk na głos hejnału zrywał się na równe nogi i czynność tę powtarzał codziennie o ósmej rano. Przybyszewski, urżnąłszy się kiedyś, siadł do fortepianu i zaimprowizował wspaniałą rapsodię, przeplatając melodię hejnału z "Boże coś Polskę" i "Pije Kuba do Jakuba". Boy-Żeleński, który kpił ze wszystkiego, o hejnale nie pisnął w "Słówkach" ani słówkiem. O poetach lepiej nie mówić, bo każdy godny tego miana uczcił hejnał rymami, że wspomnę choćby tego anonima z XVI w., który niewysłowiony urok hejnału w takich oddał słowach:
Ale po cóż mam się popisywać erudycją, skoro to robię w każdym felietonie? Jeden z braci uchodźców wpadł na myśl, żeby nagrać hejnał na płytę gramofonową, a każdy z nas mógłby ją sobie kupić i puszczać u siebie w domu. Hejnał na płycie! Hejnał nie z wieży Mariackiej, ale z czarnego pudła gramofonu! Hejnał rozchodzący się nie po rynku krakowskim, ale po obskurnym pokoiku londyńskiego flatu! A niechże cię flat trafi z tym pomysłem, biedny rodaku wykarmiony na margarynie i digestach. Ja tam wolę pocierpieć jeszcze trochę, słuchając fatalnej stękaniny Big Bena, ale za to kiedy wrócę, stanę koło Sukiennic, głowę zadrę do góry i usłyszę prawdziwy, najprawdziwszy hejnał. A jeśliby mi przyszło zemrzeć tu w Londynie, to przecież kiedyś sprowadzą mnie na Skałkę, a tam także dolatuje nasz kochany, serdeczny, jedyny, cudowny hej, hej, hejnał!
Janusz Kowalewski WYDRA W KLASZTORZE
W dwa dni po zwycięstwie kapral Wydra zaproponował, żebyśmy poszli zwiedzić klasztor. Pomyślałem sobie, że widok tylu spotykanych zabytków rozbudził jednak w tępym i gnuśnym kapralu żyłkę ciekawości historycznej, pomyślałem, że może mu chodzi, jak Wańkowiczowi, o obejrzenie z bliska tego miejsca, które było świadkiem triumfu oręża polskiego na obczyźnie, ale zaraz okazało się, że Wydra kierował się innymi motywami. - Łazić do klasztoru? - mruknął z boku bombardier Pruszko. - Zap........ pięć kilometrów pod górę? A po cho....? Ćle ci tu siedzieć na d....? - Słuchaj, Pruszko - odpowiedział Wydra. - Zawsze wiedziałem, że straszna z ciebie pi.... To ty nie wiesz, ch... złamany, że w każdym klasztorze jest piwniczka, w której braciszkowie trzymają beczki najlepszego wina? - Sr.. na ich wino - odpalił Pruszko. I do klasztoru poszliśmy we dwóch. Droga była istotnie męcząca. - Już mi się j... spociły - powiedział Wydra po pierwszym kilometrze. W ruinach klasztoru skierowaliśmy się od razu do podziemi. - Ciemno tu, jak u Murzyna, a zimno jak u starej baby - narzekał Wydra. Nagle zachwiał się, zatrzepotał rękami i upadł. Musiało go dobrze zaboleć, bo podświadomie przypomniał sobie łagry sowieckie i wrzasnął po rosyjsku: - J.. twoju m..! I szybko dorzucił odpowiednik polski: - Je... to pies! Wstał, zapalił latarkę elektryczną i pokazał palcem: - Widzisz, na czym się poślizgnąłem? K....n! Prawdziwy k....n! Spojrzałem we wskazanym kierunku i stwierdziłem, że Wydra miał rację. On zaś ciągnął: - To nam się aż w d..... gotowało, takeśmy się męczyli, żeby zdobyć tę górę, a tymczasem te sk.......... Niemaszki z ku..... się zabawiali! A pamiętasz jak ten złamany k.... mówił przez radio, że Niemcy nie mają już gumy? Usr.. się na to całe radio! G.... warta taka propaganda! - A może to nie Niemcy? - A kto? W odpowiedzi, pod wrażeniem świeżo przeczytanego "Dekameronu" zacząłem - niepoprawny inteligent - robić delikatne aluzje do rozluźnienia dyscypliny w zakonach włoskich XIV wieku. Ale Wydra nie od razu zrozumiał. - Jak to? To tutaj był b.....? A mówili, że klasztor. Musiałem więc wyrazić moje podejrzenia jasno i dosadnie, sięgając do słownika żołnierskiego. Popełniłem straszną gaffę, bo Wydra, zadrażniony w swych uczuciach religijnych, nazwał mnie heretykiem i świnią, i zapominając o winie, czerwony z oburzenia, zaczął kląć mniej więcej tak:
CZYTELNICY O "WIADOMOŚCIACH"
M.G. z Londynu - Najbardziej cenię w "Wiadomościach" rubrykę "Czasopisma obce". J.G. z Francji - Nowy numer "Wiadomości" połykam, pożeram, a rozgryzłszy każdą myśl, długo przeżuwam i trawię. "Wiadomości" to wspaniały pokarm. Cz.Cz. z Abisynii - Dzień, w którym przychodzą "Wiadomości", to święto. Poczta przychodzi do nas raz na tydzień, w niedzielę. H.H. z Wiednia - "Wiadomości" to niezwykłe pismo. Po prostu oszalałem z zachwytu. Dalsze numery proszę przesyłać na adres: Zakład Psychiatryczny, Freudstrasse, Wiedeń. D.D. z Oslo - Dziękuję za wydrukowanie mojej entuzjastycznej opinii o Pańskim piśmie w rubryce "Czytelnicy o «Wiadomościach»". Przy okazji przesyłam materiał do jednego z następnych numerów: "Nie masz to jak «Wiadomości»"! Kiedy indziej przyślę jakiś ładny wierszyk.
ANKIETA TEATRALNA
Redakcja "Wiadomości" zwróciła się do wielu pisarzy z prośbą o odpowiedź na pytania: "Kiedy pierwszy raz byłem w teatrze? Na jakiej sztuce? Co wtedy przeżyłem?" Oto pierwsze odpowiedzi:
XX:
YY:
XY:
AX: Miałem wtedy sześć lat. Mieszkaliśmy w małym miasteczku koło Rzeszowa. Pewnego dnia gruchnęła wieść, że z Krakowa przyjeżdża prawdziwy, zawodowy teatr i wystawi "Kościuszkę pod Racławicami". W miasteczku zapanowało wielkie poruszenie. Wszyscy zrozumieli, że nie będzie to zwykłe sobie przedstawienie, ale wielka manifestacja narodowa. Wieczorem w oznaczony dzień zebrały się w remizie strażackiej tłumy wystrojonej publiczności. Kto tylko czuł się patriotą, uważał za swój obowiązek przybyć na to przedstawienie. W pierwszym rzędzie zasiadło kilku oficerów austriackich z miejscowego garnizonu, paru urzędników świeżo przybyłych z Wiednia, pan rejent w stroju sokolim, pani rejentowa w biało-czerwonej sukni, siwiutki jak gołąb proboszcz i aptekarz łysy jak kolano. Przedstawienie zaczęło się z godzinnym opóźnieniem. Podczas przysięgi Kościuszki aktorowi, który grał mieszczanina krakowskiego, odkleiły się wąsy i spadły na scenę, ale nikt tego nie zauważył, bo wszyscy mieli łzy w oczach.
BB: Było to osiemdziesiąt siedem lat temu. Przedstawienia zupełnie sobie nie przypominam, ale pamiętam świetnie, że w momencie podniesienia się kurtyny poczułem pewną nie znoszącą zwłoki potrzebę. Nie śmiałem zwierzyć się z niej i cierpiałem w milczeniu. Im dłużej to trwało, tym dotkliwsze były moje męki. Co gorsza, cierpiałem w samotności, bo rodzice, ciotki i mała kuzynka rówieśnica byli całkowicie pochłonięci tym, co się działo na scenie. W przerwie nie odezwałem się słowem, bo wstydziłem się przed moją kuzynką oraz obawiałem się, że następnym razem rodzice nie zechcą już zabrać mnie do teatru. Zacisnąłem więc zęby i wytężyłem wszystkie siły, by jakoś przetrzymać do końca. Na drugiej przerwie matka zwróciła uwagę, że mam czerwone wypieki na buzi. Ale zanim zdążyłem otworzyć usta, jedna ciotka wytłumaczyła, że to na pewno z przejęcia, a druga dodała: "Cóż to za nadzwyczajny berbeć. Jaką ma wrażliwą duszę!" Podczas trzeciego aktu byłem już cały spocony. Zakładanie nogi na nogę i wiercenie się na krześle nie przynosiło żadnej ulgi. Katastrofa nastąpiła w momencie, gdy opadła kurtyna. W późniejszym wieku często chodziłem do teatru, ale tak silnych emocji nie zaznałem już nigdy. Uroki "kraju lat dziecinnych" są bezpowrotne... Tymon Terlecki, Londyn: Pierwszy raz w życiu byłem w teatrze jako siedmioletnie dziecko. Sztuki zupełnie nie pamiętam, ale pamiętam dokładnie recenzję, jaką skreśliłem zaraz po powrocie do domu: W kształcie i szlifie inscenizacyjnym, w jakim ją nam objawiono, krotochwila ta posiada jedyność wydźwięku tragedii Eurypidesowych, zamysłem zaś i kolorytem tonacji może się równać z szerokimi freskami mistrza ze Stratford-on-Avon. Artysta kreujący rolę główną na tym, co Stanisławski nazywał sceną, zdaje się być przejęty sugestywnościowym manieryzmem Lucjana Guitry, ale nie stało mu tej monumentalnej (granitowej, powiedziałby Stanisław Brzozowski) łysiny, której miedzianością fascynował aktor francuski.
Rozdział książki: Jan Winczakiewicz, Z szuflady emigranta. Toruń 2001.
|
Uwagi i komentarze prosimy kierować:www@bu.uni.torun.pl
Redakcja
Godziny otwarcia
|