W SAG HARBORRóża NOWOTARSKA1
Kazimierza Wierzyńskiego poznałam w 1954 roku. Przyjechałam do Sag Harbor na Long Island (stan Nowy Jork) późnym wieczorem po długiej, męczącej, zrobionej za jednym zamachem podróży samochodem z Detroit. Nie było jeszcze wówczas tak wspaniałych, omijających metropolie miejskie autostrad, jakimi mkniemy dziś przez kontynent amerykański. Jazda na trasie Detroit - Long Island trwała z krótkimi postojami blisko 24 godziny! W Sag Harbor, w drzwiach starego domiszcza, wokół których widniało na obramowaniu siedem podków ("Siedem podków, bo tak mi się chciało,/ siedem podków, bo jedna za mało...")2 powitali mnie: serdecznie uśmiechnięty poeta i jego urocza, opiekuńcza żona, pani Halina, zwana potocznie Halusią. Od pierwszego uścisku dłoni, od pierwszego przytulenia ("Pani Różyczko, ależ pani szczuplutka. Gdzież się mieści to dynamo i szatańska energia, o których fama chodzi po Ameryce i poza jej granicami?") wiadomo było, że zrodziła się wielka przyjaźń. A przyjechałam do Sag Harbor, aby porozmawiać z Kazimierzem Wierzyńskim na temat przygotowywanego przez połączone organizacje kulturalno-społeczne Polonii detroickiej jubileuszowego wieczoru z okazji trzydziestopięciolecia jego debiutu poetyckiego. Jubileusz jubileuszem, wieczór wieczorem, a rozmowy toczyły się niemal do rana, na wszelkie możliwe pod słońcem tematy. Miała to być trzydniowa wizyta, która trwała... cały tydzień! A był to dla mnie tydzień niezapomniany, pełen szczególnych wzruszeń, zachwytów i uniesień. Pełen też był jakby podskórnego dramatu. Pozornie było "pięknie, szumnie i bogato, jak u nikogo na świecie" ...ale pozory często mylą, a radość i pogoda przetykane są często nicią niedostrzegalnej gołym okiem rozpaczy ("...a ja przecież wiem, że mój okręt nie do Kraju płynie..."3). Dzień w Sag Harbor zaczynał się wcześnie. Po śniadaniu przy długim wąskim stole przerobionym ze starych drzwi ("Halusia znalazła je na śmietniku, także i to sypialniane łoże pod baldachimem. My mówimy, że ten stół, to wrota katedry...") szliśmy "w miasto", jak to określał pan Kazimierz. A miasto to było kilka ulic podobnych do parkowych alei. Tu i ówdzie jakiś niewielki sklepik pachnący kawą i przyprawami korzennymi, jakaś owocarnia, sklep spożywczy, miejscowa poczta, biblioteka publiczna no i największa atrakcja - winiarnia z trunkami z całego niemal świata. Sklep ten był ulubionym miejscem zakupów - nie dlatego, że Wierzyński pił nadmiernie, chociaż kompanem do wypitki był dobrym, ale dlatego, że wyczuwało się w winiarni powiew wielkiego świata. I pachniało tam nadzwyczajnym luksusem. Obchód sklepów należał do codziennego obrządku. Pana Kazimierza cieszyło to, że go tutaj znają, poważają, że jest otoczony życzliwością, a nawet uwielbieniem mieszkańców. Więc kupowaliśmy w sklepach jabłka, świeżą sałatę, pachnący chleb, dojrzałe ciężkie od słońca i soku kawony (arbuzki, jak je nazywał), kawę, herbatę i nieodzowną butelkę wina do kolacji ("Pani Różyczko, jak można nie pić takich pyszności!"). Takim nieśpiesznym spacerem rozpoczynał się każdy, pogodny czy deszczowy dzień. Przedpołudnie leniwym krokiem wchodziło w zenit dnia. Siadaliśmy do stołu, my "domownicy", ale także przypadkowi goście, albo zaproszone umyślnie wybrane osoby. Wierzyński błyskał żywym spojrzeniem zza okularów w rogowej, ciężkiej oprawie, sypał dowcipami i bonmotami, baśniowymi opowiadaniami o Sag Harbor i okolicy. Nie stronił też od plotek o polskich poetach, malarzach, aktorach, dziennikarzach i muzykach, mieszkających w Nowym Jorku. Był niewyczerpanym źródłem informacji przyprawionych a to ironią, a to sentymentem czy humorem. Lubił mieć słuchaczy, pławił się jak w słońcu w spojrzeniach pełnych podziwu czy uwielbienia. Było mu to potrzebne do życia. Dowiadywał się też, co robią nasi wspólni znajomi i przyjaciele. Czy i jakie mam wieści z kraju. I tak przemijał szczyt dnia - samo południe. Tak się złożyło, że przez cały tydzień mego pobytu w Sag Harbor pogoda była znakomita, wrześniowe słońce grzało mocno, ale nie doskwierało lipcowym żarem czy sierpniową duszną spiekotą. Przez otwarte okna wlatywał ciepły wiatr i zachęcał do pójścia na pobliską plażę. Przy obiedzie, nazywanym już z amerykańska lunchem ("lunczyk", mówił pan Kazimierz) ustalano plan popołudnia. "Po drzemce - zaznaczał pan domu - bez drzemki jestem jak nieżywy". W okresie moich odwiedzin cierpiał na zapalenie mięśnia ramienia i spał w nocy najwyżej cztery godziny a resztę dosypiał tuż po obiedzie. W tym czasie domownicy czy goście siadali pod rozłożystymi drzewami otaczającymi dom ogrodu, czytali lub rozmawiali o urodzie tego świata. Szło się do pobliskiego ni to lasu, ni to zagajnika. Ktoś kładł pasjansa albo znużony ciepłem zasypiał w łóżku. Pani Halina zajmowała się domem i przygotowaniami do wczesnej kolacji. Czyniła to wszystko niemal bezszelestnie, uważnie przestrzegając, by "Kaziuńcio" miał ciszę i spokój. Tylko pszczoły brzęczały uwijając się przy kwiatach, przekomarzały się ze sobą wilgi, kosy, szpaki, czyżyki i inny drobiazg ptasi. Czasem niskim lotem przemykały jaskółki lub na przebijającym przez trawę złotawym piasku przysiadała na chwilę zabłąkana mewa. Myślałam wówczas: gdyby można było takie popołudnie zatrzymać. Gdyby czas nie przemijał, zawsze zbyt szybko i zawsze bezpowrotnie!
Prawdziwe życie zaczynało się po południu. Pan Kazimierz - a przecież on był zawsze centralną postacią, głównym ośrodkiem zainteresowania i uwielbienia - wstawał po swej drzemce odświeżony, wypoczęty, ożywiony, pełen pomysłów. "Jedźmy na Montauk Point. Niebo bez chmurki, powietrze jak kryształ, wzrok będzie można zarzucić daleko, jak sieci." Jechaliśmy starym, zużytym samochodem, chwilami jak przez dżunglę, to znów jak przez pustynię. Po obu stronach niezbyt szerokiej drogi wyrastały co jakiś czas ściany kwiecia - kwitnące azalie, rododendrony, kalifornijskie, ciemnolistne magnolie, miodem i cytryną pachnące kapryfolium, żółtozłote wiciokrzewy, derenie, evergreeny nieczułe na schyłki jesieni i mroźne zimy. A za tą ścianą kwiecia, gęsta ściana drzew - akacje, klony, buki, dęby, brzozy, modrzewie, jałowce. Natura porywająca, urzekająca, panująca nad wszystkim. I nagle koniec tego ukwieconego szczęścia, przerwa i smutny, równy, płaski krajobraz ciągnący się aż po wody zatoki. I znów pustka... Huśtawka przyrody, sprzyjająca chyba wszystkim, którzy przechodzą z nastroju w nastrój, od radosnych uniesień do zapaści w pesymizm. Samochód prowadzony przez panią Halinę został w tyle, a ja z panem Kazimierzem szliśmy w stronę tego miejsca, z którego najbliżej do Polski. Fale rozbijały się z hukiem o urwisty brzeg. Słowa rozwiewał porywisty wiatr. Staliśmy w tym wietrze a rozbijające się fale urządzały nam zimny prysznic. Pan Kazimierz nieporuszony i nieczuły na lodowate kaskady kropel miał twarz zwróconą w stronę ziemi, będącej dla niego ziemią utraconą.
Popołudnia wypełniały telefony, próby ściągnięcia do Sag Harbor Jana Lechonia4 ("Pani Różyczko, musi pani poznać Leszka. Jestem pewien, że się zaprzyjaźnicie. Będzie pani Leszkiem zachwycona a on będzie panią uwielbiał. Jesteście stworzeni do przyjaźni!"). Ale Lechoń przeżywał właśnie czarne dni i nie chciał z nikim rozmawiać, a już absolutnie nie chciał nikogo nowego poznawać. "Wie pani, w nim jest straszliwy dramat... wielopłaszczyznowy. Czasami boję się, że to się wszystko źle skończy. Oby tylko - broń Boże - nie doszło do samobójstwa. Gdybyż można było tchnąć w niego optymizm... Pani by to potrafiła, w pani jest tyle siły i entuzjazmu. Może jutro będzie lepiej..." Ale jutro wcale nie było lepsze i Jana Lechonia nie poznałam. Pan Kazimierz pozwalał mi buszować po bibliotece, zaglądać do książek, do pudełek i schowków z jakimiś bardzo osobistymi pamiątkami. Chwalił się wielką kartą wypisaną na wzór dyplomu honorowego, wyłożoną srebrnymi półdolarówkami, jaką mu ofiarowali polscy farmerzy uprawiający cebulę na Long Island. Cieszył się tym dowodem uznania i żartował, że może jeszcze nie poezja, ale poeta już trafił pod strzechy... Pragnął też bardzo, abym poznała Józefa Wittlina5. "To, wie pani, święty Franciszek z Asyżu. Osoba eteryczna, sama sól ziemi w uduchowionej formie. Jeśli przyjdzie wraz z żoną na kolację, to będzie mnóstwo certolenia się, ale to należy do obrządku... Józio jest pełen delikatności, wyciszenia, słodyczy. Będzie się pani ogromnie podobał. Sama esencja poezji... Tak myślę pani Różyczko, jaka to niesprawiedliwość losu, że jest pani tak daleko... że w ogóle żyjemy w rozsypce. Bo nawet Nowy Jork niby niedaleko od Sag Harbor, a jednak... zachwycające miasto, ale jakie męczące! Wie pani, ja «dla chleba, panie, dla chleba» tłukę się co tydzień kolejką... Trochę przysypiam, trochę czytam w wagonie. Ale to bardzo męczy. Nie ma jednak jak to stare domiszcze w Sag Harbor. Tutaj czuję się jakoś zakotwiczony. Tu jest coś mojego, bliskiego sercu. Czy pani ma takie swoje miejsce w tym samochodowym Detroit? Chociaż ja w pani widzę tego samego ducha niespokojnego, jaki siedzi w Jancie6. Czy już pani poznała Jantę? Jeszcze nie? Wy jesteście w jakiś sposób do siebie podobni - obarczeni koniecznością bezustannego działania. Muszę to jakoś zorganizować, abyście się poznali. Dużo dobrego może z tej znajomości wyniknąć..." Józef Wittlin nie przyjechał, był w górach Catskill i czuł się źle. Miał opinię hipochondryka. Ale kto tam wie, jak to było naprawdę? Kto wie, co jest naszą prawdziwą a co urojoną chorobą? I na jaki cierpimy ból serca? Pomimo cudownej pogody na plaży w Sag Harbor nie byłam ani razu. Wolałam rozmowy o sprawach gospodarskich, o teatrze, kinie, poezji i literaturze, i o planowanym wieczorze jubileuszowym w Detroit. Cały czas pobytu u Wierzyńskich byłam pod wielkim urokiem poetyckiej osobowości pana Kazimierza i matkującej wszystkim pani Haliny. Odnosiłam wrażenie, że tu właśnie, w Sag Harbor odnalazłam jakąś brakującą część mojej łamigłówki życiowej. Byłam obdarowana więcej niż hojnie przyjaźnią poety, będącego ideałem mojej młodości, którego poezja odurzała mnie. I jak bym w późniejszym okresie nie oceniała tych lat, w których naprawdę miałam zielono w głowie i kwitły w niej fiołki, to trudno było we wrześniu 1954 roku zaprzeczyć, że powrót w młodość był sprawą cudowną i porywającą. Nawet jeśli ten cud miał się lada dzień skończyć. W ostatni wieczór postanowiliśmy z panem Kazimierzem urządzić ognisko. Już całe popołudnie z pobliskich dróg i dróżek znosiliśmy suche gałęzie i inne paliwo ogrodowo-leśne, aby pachniało igliwiem i aby iskry leciały w niebo. Ze starej drewutni wynieśliśmy dwa sfatygowane, ale jeszcze mocno trzymające się krzesła. Krzątaliśmy się zapobiegliwie, bardzo przejęci naszym ogniskowym pomysłem. Pan Kazimierz przypominał mi brać harcerską ze zjazdu w Spale i z wypraw na Kaszuby, kiedy to najważniejszą sprawą było wieczorne ognisko, śpiewy i patriotyczne wiersze. "Będziemy sobie wspominać zamierzchłe, prawie przedhistoryczne czasy. Bo przedwojnie, to jak prehistoria. A my jak dinozaury... czy pani myśli, że w nowym, wyłonionym po wojnie świecie jest dla nas jakieś miejsce? Czy pani myśli, że zdołamy się psychicznie dźwignąć z tych tragedii i nieludzkości, i uwierzyć na nowo w dobro? piękno? w jakieś niezniszczalne, trwałe wartości? Czy będziemy jak te suche polana rzucone w ogień, czy jak te wiecznie świeże evergreeny?" Pośrodku niewielkiej polany w tyle ogrodu leżał wcale pokaźny stos gałęzi, suchych liści i wysuszonego mchu. Zapadał zmierzch a od strony morza ciągnęły się mgły. Stary dom z siedmioma podkowami szarzał za konarami kasztanów i klonów. "Szkoda wielka, że ten tydzień już się kończy. Dobrze tu było z panią. Niech pani, Różyczko, kultywuje w sobie radość, optymizm i życzliwość dla ludzi. Będą tacy jak ja, co się ogrzeją pani ciepłem. I przykazuję pani nie tracić z oczu poezji. Wiem, będzie panią nosiło w różne strony i zaangażuje się pani w rozliczne działania, bo taki w pani tkwi duch niespokojny. Ale proszę z oczu poezji nie tracić... Pani wie, jak to jest u Norwida: «Z rzeczy świata tego ostaną tylko dwie, dwie tylko: poezja i dobroć... I więcej nic»." Siedzieliśmy w milczeniu, każde ze swoimi myślami. Czy pan Kazimierz obawiał się także o losy swojej poezji, chciał zapewnić jej przetrwanie i dlatego tak uporczywie zalecał mi nietracenie jej z oczu? "Jak pani myśli, jakie tam teraz w Polsce powstają wiersze? Jaką poezję piszą młodzi? Po takim losie zgotowanym człowiekowi przez człowieka i przy takim dławieniu wolności i tłamszeniu swobodnej myśli... Co z tego wyniknie: uniżoność czy bunt?"
Przypisy
Rozdział książki: Twarze emigracji. Wierzyński, Hłasko, Gombrowicz, Stempowski, Grydzewski. Toruń 1999.
|
Uwagi i komentarze prosimy kierować:www@bu.uni.torun.pl
Redakcja
Godziny otwarcia
|