Włodzimierz DRZEWIENIECKI
POD SKRZYDŁAMI MISS CARTER
El Tarh w delcie Nilu - listopad 1941 rok. Ten obiecany trzymiesięczny kurs języka angielskiego, tak jak nam nieoficjalnie podano do wiadomości, w końcu doszedł do skutku w listopadzie 1941 r. Czekaliśmy na niego niecierpliwie, gdyż obaj z Maciągiem psychicznie nie czuliśmy się dobrze. Brygada odjechała do Tobruku bez nas. Dwukrotnie pominięto nas w awansach, a w Batalionie Ćwiczebnym dokuczał nam bez przerwy zastępca ppłk. Nakoniecznikoffa ppłk dypl. Tadeusz Jakubowski. Trudno było to wszystko znieść. Zdenerwowany był zwłaszcza Maciąg, wybitny i zasłużony oficer, pozostający w stopniu podporucznika blisko sześć lat! W tych okolicznościach kurs angielskiego zapowiadał się jako coś wyjątkowego. Jak można się było domyśleć, chodziło nie tylko o nauczenie paru oficerów alianckich języka, ale także angielskiego savoir -vivre'u. Oficerowie ci, po tym kursie mieli być skierowani do wyższej szkoły wojennej, a potem wyższych sztabów. Generałowie alianccy, zwłaszcza polscy, na ogół angielskiego nie znali. Naszą lektorką, tego niezwykłego szkolenia - jak na sytuację wojenną - była Angielka, Emily Carter, emerytowana nauczycielka angielskiego w ekskluzywnym gimnazjum egipskim. Zajęcia odbywały się nie w zwykłym baraku, lecz w rezydencji dyrektora dużej plantacji pana M. Shepparda. Plantacja położona była kilka mil na wschód od Aleksandrii w miejscowości El Tarh, a więc w delcie Nilu. Studenci mieszkali w pobliskiej willi, w której znajdował się także obszerny salon, pokój gry i biblioteka. Do dyspozycji mieliśmy także dwóch służących - Egipcjan. Było nas czterech młodych oficerów: dwóch Czechów (por. Antony Loos i por. Vaclav Čereńsky) oraz dwóch Polaków Józef Maciąg i ja. Cztery godziny dziennie (od 9 rano do 1 po południu) uczyliśmy się z podręczników, których Miss Carter używała w swym gimnazjum. Po drugim śniadaniu spożywanym w towarzystwie gospodarzy, mieliśmy czas na naukę własną, pisanie i sport (m.in. jazdę konną). Po oficjalnym obiedzie, godzinę lub dwie udzielaliśmy się towarzysko rozmawiając, słuchając muzyki i radia, po czym wracaliśmy do swych pokojów. Miss Carter była osobą przemiłą i doświadczoną nauczycielką. Wychodziła z siebie, aby nas jak najwięcej nauczyć, nie tylko języka, ale także wszystkiego, co dotyczyło angielskiego sposobu bycia. Państwo Sheppardowie, zaprzyjaźnieni z Miss Carter, podobnie jak ona uważali, że to, co dla nas robili było, działaniem na rzecz aliantów w toczącej się wojnie. Dowództwo angielskie dostarczało im hurtem żywność dla nas. Wszyscy troje czynili wszystko, aby zapoznać nas z angielskim światem, m.in. często organizowali spotkania z aleksandryjską kolonią angielską oraz wyższymi oficerami. Czasem urządzano nawet wieczorki taneczne. Wtedy angielskie ladies brały nas w swoje obroty i pokazywały jak gentleman powinien się zachowywać w stosunku do kobiety. Pewnego wieczoru jedna z pań, chyba parę lat starsza ode mnie, zapytała mnie czy czasem wyjeżdżam do Aleksandrii. "Owszem" - odpowiedziałem. Wówczas zapytała, czy chciałbym się z nią spotkać. Oczywiście, spotkanie z przystojną Angielką bardzo mi się uśmiechało, więc chętnie się na nie zgodziłem. Po pewnym czasie zaskoczyła mnie kolejnym pytaniem: When we meet in Alexandria, would you be expecting to make love to me? (Gdy się spotkamy w Aleksandrii, czy będzie Pan oczekiwał, że pójdziemy razem do łóżka?) Na chwilę zaniemówiłem, lecz oczywiście odpowiedziałem twierdząco. Czy inni koledzy mieli podobne propozycje nigdy się nie dowiedziałem. Któregoś dnia p. Sheppard urządził polowanie na dzikie kaczki, które przyleciały z Europy, aby spędzić zimę w delcie Nilu. Było ich w okolicy mnóstwo, bo gdy wystraszone przez naganiaczy pokryły niebo tak, że aż zrobiło się ciemno. Nie trzeba do nich było specjalnie celować, wystarczyło oddać strzał w górę, aby trafić ich kilka. Ustrzeliliśmy wtedy tych ptaków bez liku. Gorzej, że musieliśmy te kaczki zjadać. Pani Sheppard, oszczędna Szkotka, nie pozwoliła bowiem, aby się coś zmarnowało. Ale myśmy myśleli sobie, że co za dużo to nie zdrowo! Pod troskliwym okiem Miss Carter szybko przyswajaliśmy sobie angielski, a byłoby jeszcze lepiej gdyby nie fakt, że między sobą mówiliśmy wciąż po polsku, lub po czesku. Już po pierwszych tygodniach nauki doszliśmy z Maciągiem do wniosku, że jeszcze więcej moglibyśmy się nauczyć, gdyby nasz kurs potrwał nie trzy, a cztery miesiące. Gdybyśmy napisali w tej sprawie do naszego dowództwa, uważano by nas chyba za niespełna rozumu. Mogła to jedynie zrobić Miss Carter! Gdy to powiedziałem Maciągowi żartem, spojrzał na mnie dziwnie i powiedział, że nie ma wcale takich możliwości. Kropka! Ale ja postanowiłem, jak się to mówi "zagrać wariata" i kiedyś rozpocząłem na ten temat rozmowę z Miss Carter. Poczciwa nauczycielka zgodziła się ze mną, ale nie wiedziała jak to załatwić. Wtedy żartem powiedziałem, że tylko ona może kurs przedłużyć pisząc do głównodowodzącego Wojskami Alianckimi w rejonie Morza Śródziemnego, którym był wówczas generał Sir Claude Auchinleck. Na tym rozmowa się skończyła i nigdy mi nie przyszło do głowy, że Miss Carter potraktuje mój żart serio. Szybko o nim zapomniałem i gdy nasz kurs zbliżał się ku końcowi zaczęliśmy pakować manatki. O oznaczonej godzinie czekaliśmy przed rezydencją państwa Sheppardów na ciężarówkę z polskiego obozu. Nieoczekiwanie w pięknej alei cisowej pojawił się, zamiast ciężarówki, motocyklista. Gdy do nas podjechał wykrzyknął, że przywozi specjalny list z Kairu od Naczelnego Dowództwa dla Miss Carter. Po prostu zdębiałem, ale wskazałem dom, gdzie mieszkała nasza kochana nauczycielka. Za chwilę wybiegła ona wywijając listem. List był rzeczywiście z Naczelnego Dowództwa, podpisany przez Szefa Sztabu i mówił, że gen. Auchinleck przychylił się do wniosku Miss Carter i przedłużył nasz kurs o cały miesiąc! Niebywałe! Wiele kawałów zrobiłem w życiu, ale ten wydaje mi się najbardziej wyrafinowany. Naturalnie, ani słowa nie wspomniałem o mojej rozmowie z Miss Carter kolegom, ale Maciąg i tak się domyślał. A po miesiącu, przed wyjazdem wręczyliśmy Miss Carter ogromny bukiet biało-czerwonych róż z wyrazami wdzięczności za opiekę nad nami. Nigdy już więcej jej nie spotkałem. Pisałem do niej kilka razy po wojnie, lecz listy wracały, lub nie. Z napisów na kopertach wynikało, że wyjechała do Anglii. Z rozrzewnieniem myślę o tej zacnej Pani do dziś, a jej fotografię z największym pietyzmem przechowuję. Tak czy inaczej, ten czteromiesięczny (3 listopad 1941 - 3 marzec 1942 r.) pobyt w El Tarh, pod skrzydłami Miss Carter, nie tylko pozwolił opanować angielski, ale także wyleczył nas ze zmory "katza" moralnego, który trapił nas od momentu wylądowania w Hajfie i wcielenia do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich.
Rozdział książki: Włodzimierz Drzewieniecki, Angielski szlif: wspomnienia oficera sztabu 2. Korpusu. Toruń 2001.
|
Uwagi i komentarze prosimy kierować: www@bu.uni.torun.pl
Redakcja
Godziny otwarcia
|