BRONISŁAW PRZYŁUSKI
STROFY O MALARSTWIE
(fragment)
TYTUŁ
Płaskie światy w twardych, rzeźbionych ramach,
wywołane czarodziejskim dotknięciem,
zatrzymane w świecącym śnie,
gorejące w płóciennym tle,
rumieńcie się, czerwieńcie się, zieleńcie.
Błogosławiona każda kolorowa plama.
Prawem zórz i prawem tęczowych mamideł
założone znalezionym kolorem
kwiaty architektoniczne,
błyskawice liryczne,
farby zaklinane uporem
i talentem rozwiniętych skrzydeł.
Święte kwadraty, błogosławione prostokąty
okna - wprost z ziemi w nieśmiertelność.
Bez obawy, bez troski,
bo to już oddech Boski:
Tworzenie i ta Dzielność,
którą mistrz przebija horyzonty.
Nad wami łaska w przestrzeni i światło,
budowniczowie uniesień.
W ugrach, w szarościach, w błękicie,
cokolwiek uczynicie -
czy poczęcie, czy jesień -
na ziemi, czy w niebiesiech,
trudne piękno rozbłyśnie łatwo.
Przyjdziemy z dołów głodni i spragnieni
napatrzyć się, oczy nasycić.
Pić będziemy z witraży
blask co świeci i parzy.
Nawiążemy tajemne nici
i odejdziemy syci
kolorem, walorem, zestawieniem.
I w obliczu objawionych cyfr,
cienką warstwą -
na tym płótnie, wyznaczonych proroczo,
ukaże się naszym oczom,
bardzo prawdziwie i jasno,
to wszystko, cośmy sami śnili na uboczu.
Zobaczymy nieudolną wizyjkę własną
oświetloną, wyniesioną przez znicz -
któremu na imię M A L A R S T W O.
PIEŚŃ VII.
Odciążają włoską modę na antyk
"barbarzyńcy" z nad dolnego Renu.
Skupiona i kanciasta
własna droga wyrasta -
na motywach architektur, terenu,
nieb zamglonych i pijackich kantyn.
W Brueglu Piotrze, w Van Eyku, w Vermeerze -
prawda przeżyć wyostrzona sztuką,
wyznaczy nowe style
i w rozmachu i w sile
nie ustąpi klasycznym naukom,
wierząc w światło, po prostu i szczerze.
Czy z Vermeera nie urodził się Utrillo.
"Przebacz, Panie, że mnie skusił ten ślad"
Bez względu na tworzywo.
Za ogniwem ogniwo -
człowiek spina, łańcuch twórczy od lat,
których liczba sto - tysiące - milion.
Michał Anioł, jak skała samotny.
Jan Bellini genialnie szukający.
Bosch, Stwosz, Dürer czy Cranach,
w fortissimach i pianach
wybiegają jak strzały lecące
ponad muzy wdzięczące się - zalotne.
Tycjan wiedział, że w kolorze jest zbawienie.
Nie paletą, ale tęczą wywijał.
Przez mityczne poloty,
cyprysowe tęsknoty,
akty ciepłe brązami przebijał.
Czerwieniami portret spalał jak płomieniem.
Wyrósł z czucia, z pogoni, z dłoni.
Kolor stawiał na wiatr, na światło;
aż go raz Geniusz dotknął,
gdy w faunie zalotnym
nikłych faktur bezładny natłok
w twarz mu błysnął - Tycjan oczy zasłonił.
PIEŚŃ XIII.
To z Cezanne'a, z jego tonów, z jego chłodów,
fakturami ukośnymi na zieleniach,
w rytmie mądrych kryształów
układanych pomału,
świat się cały odczyszczą, odmienia,
prawem działań i przymusem dowodu.
I Picassa napięciem niespokojnym,
szukającym po strychach, po piwnicach.
Figura o trzech bokach
wyznacza linię oka
i podbródka i czoła i lica,
na płaszczyźnie poniechanej z brązem wojny.
Samotnością płynie w nurtach, stylów, epok,
które stwarza, doskonali i rzuca
na żer uczniom, wyznawcom,
szyderczym sprawozdawcom.
Dziwi ich, zastanawia, łączy, skłóca.
Masę głodną, niepłodną i ślepą.
Raz niebieski jest, rzeźbiarski, owalny,
drugi raz rembrandtowski, dociekliwy,
to znów geometryczny,
dziki, zły, spontaniczny,
to rozważny, obliczalny, dobry, tkliwy.
płaski, ostry, sceptyczny, nietykalny.
Szuka w grobach neandertalskich, szuka w maskach,
chciałby zacząć od samego początku.
Wszystko co było zburzył,
połamał, skruszył, zużył.
Jądra szuka, zarodni, wątków,
żeby na nich zapalić własny paschał.
Pokazuje chemię swoich dociekań,
rzędy szkiców, kolumny widnych płócien.
Widać w nich mistrza, maga,
jak się targa i zmaga
z materiałem w ascezie, w pokucie,
w krwawym pocie płynącym cierpką rzeką.
I dochodzi do zawrotnych syntez,
formy, barw, plamy, linii, faktur, kreski.
Ucisza nawał, natłok,
kolor sącząc przez światło,
przełamuje cięciem śmiałym, zwycięskim,
martwych natur piramidy wykwintne.
Nieomylnie jedną kreską, jedną linią,
obrysował gór horyzont, kozę, dziada.
Horyzont skrzepł, zeskalał,
dziad się ciałem wyzwalał
z traw, gdzie koza wełnianym legła puchem.
Cztery byty jednym rzutem wzniósł, Endymion.
Po zwycięstwie nie spoczywa w śnie, by młodnieć,
łowca głów przemieszczonych w kręgach, w warstwach.
Kochanek muz, kolorów,
toreador i toro,
mierząc w sedno nieuchwytne, przepastne,
w mózg uderza niechybnie, niezawodnie.
I odkształca na wyrost, na wylot.
Wynalazca ciał plastycznych ekstraktów.
Wichrowatych perspektyw.
Szlachetny eutektyk.
Symetryczny jak instrument, jak aktor,
w swoją własną rzeczywistość wychylon.
Tłumy gapiów zza mieszczańskich tęgich płotów
zaglądają - nie miarkując, nie pojmując
dlaczego tak się targa.
A przecież żadna warga
nie wypowie, ręce nie wymalują
znaku Łaski - narzędziami robotów.
|