GOMBROWICZ I HŁASKOWacław A. ZBYSZEWSKI
W tym samym numerze "Monde"u z 25 lipca 1969 przeczytałem francuski przekład nowelki Hłaski o egzekucji warszawskiej dziewczyny przez bojówkę Armii Krajowej, za to że spała z Niemcem, i wiadomość o śmierci Gombrowicza oraz jego sylwetkę literacką pióra Jacqueline Plattier. Nie znałem tego opowiadania Hłaski: było mi wstrętne i wstrząsnęło mną głęboko. Nie wiedziałem że Gombrowicz jest ciężko chory: dytyramby "Monde"u z okazji jego zgonu przeczytałem z zupełną obojętnością, taką samą, z jaką przyjąłem do wiadomości udzielenie nagrody Nobla z literatury jakiemuś panu, który jest ambasadorem Gwatemali w Paryżu. Hłasko był wielkim talentem, choć może nie dorósł do miana wielkiego pisarza. Gombrowicz był członkiem pewnego modnego pół-establishment literackiego, albo może raczej klubiku czy koterii, pretendującej do miana establishment. Chwała Bogu że to mu się udało: musiało to mu dostarczyć wiele radości: a czemu nie? Nigdy nie spotkałem Gombrowicza i nigdy nie chciałem go spotkać. O jego istnieniu w Warszawie przed wojną nigdy nie słyszałem, o jego Ferdydurke też nie, poza tym nie pamiętam, by ktoś kiedykolwiek, poza zawodową klaką jego wyznawców przy mnie Gombrowicza-autora wspominał. Wielu ludzi irytował, nic więcej. Osobiście, trochę mnie zainteresował pierwszy rozdział jego Trans-Atlantyku, gdym go przeczytał w "Kulturze". Rozmowa posła RP z autorem była oczywiście ściągaczką z Brideshead Revisited Evelyna Waugh, ale miała pewien posmaczek oryginalności, pewne ciekawostki formy. Ale potem to się beznadziejnie powtarzało. Gombrowicz był człowiekiem bez talentu pisarskiego, tzn. jego postacie były zawsze ściśle papierowe, nigdy nie żyły, nigdy nie ruszały się, wygłaszały tylko pewne teorie nudne, mętne: ziarnko prawdy, a więc że Polacy grzeszą megalomanią i wierzą że wszyscy ich kochają, było ukryte pod grubym pokładem osobistego zarozumialstwa, arogancji, złych manier, wielosłowia, zwykłego grubiaństwa. Jak ten Gombrowicz pisał np. o biednym Zbigniewie Grabowskim, jednym z niewielu, którzy nim się interesowali, upatrywali w nim jakiś talent, doszukiwali się w nim jakiegoś nowego Brzozowskiego. Wyzwiska, którymi Gombrowicz sypał pod adresem Grabowskiego były zemstą za brak przesadnych pochwał, za brak uwielbienia. Przy takim Jerzym Stempowskim, który był rzeczywiście i wielkim pisarzem, i człowiekiem fenomenalnego oczytania i erudycji, i głębokim myślicielem, Gombrowicz był zawsze tylko pomniejszym literatem; a gdy chodzi o talent pisarski i stylistyczny, porównywanie go z obu Mackiewiczami, z Tadeuszem Nowakowskim i z Hłaską takoż było nie do pomyślenia, i to ani przez chwilę. Spotkałem Hłaskę kilka razy w Maisons-Laffitte u Giedroycia, i w moim własnym hoteliku w Paryżu, który kiedyś zaszczycił postojem czy biwakiem, gdzie zresztą musiałem go wybraniać przed właścicielem za awantury i popijawy. Musiałem zawsze z Hłaską bardzo uważać. Był to człowiek nieustabilizowany, szukający draki i kłótni, wrzaskliwy, męczący, nierówny, obraźliwy, źle wychowany: co mówię "źle"? - zupełny dzikus, bez cienia jakiegokolwiek obycia. Wiedziałem doskonale że nie mam i nie mogę mieć z nim nic wspólnego: mam naturę burżuazyjną, centusiowatą, jestem przywiązany do wszelkich ustalonych form życia i współżycia, nie znoszę anarchii, boję się rewolucji, nie lubię nieporządku ani w obyczajach, ani w rachunkowości, ani w rozkładzie dnia i pracy. Hłasko przypominał Ksawerego Pruszyńskiego; obaj się chętnie kładli w płaszczu i z butami na cudzym łóżku, obaj byli zajęci wyłącznie sobą, obaj mieli olbrzymi nabój talentu, i malusieńki bagaż wiedzy, kultury nabytej; w pewnym sensie obaj mieli ptasie już nie mózgi ale móżdżki. Oczywiście były różnice. Pruszyński był dzieckiem kultury szlacheckiej, miał fantazję panicza z Kresów, miał temperament kozaka plus pychę karmazyna. Hłasko był dzieckiem dołów, był do szpiku kości proletariacki, był bohaterem z Gorkiego, był wykolejeńcem, nie miał żadnej tradycji, do niczego nie należał, żył i umarł en marge de la sociéte. Ale talent miał szalony, wściekły, olbrzymi, dużo większy niż Pruszyński, choć jako stylista Pruszyński górował nad Hłaską. I Hłasko był szczerszy od Pruszyńskiego, który jednak dbał o swój konterfekt. Pozował to na to, to na tamto: to na Liberała, przez wielkie "L", to na opozycjonistę, to na zwolennika Sikorskiego, albo porozumienia z Rosją, albo na filosemitę, a w gruncie rzeczy to wszystko go mało interesowało: był szalenie zajęty sobą, swą karierą, chciał podziwu, chciał kadzideł, a skąd te kadzidła pochodziły, to było mu właściwie dość obojętne. Jeżeli coś u niego było naprawdę silnego, to raczej pewne snobizmy, i tradycje, i gusty szlacheckie, kresowe, silnie związane z barokiem i z kolorytem Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Gdyby nie wojna, gdyby nie podziemie, gdyby nie totalne wykolejenie - to by Hłasko był pewno taki sam, bo miał temperament w gruncie rzeczy szlachecki, sobiepański, anarchiczny, z dużą skłonnością do klepania ludzi po ramieniu i traktowania ich z góry, pomimo pozorów demokratycznych. Hłasko szczerze podziwiał Stanisława Mackiewicza, jako pisarza, i ten podziw więcej mówił o jego ukrytych tendencjach, niż oficjalnie afiszowane poglądy. Był dużo bardziej "faszystą" w sensie sanacyjno-Mackiewiczowskim, niż komunistą. Ale przeżycia młodości coś w nim złamały, sprawiły że nie był w stanie znaleźć dla siebie miejsca w normalnym i przyzwoitym otoczeniu. Miałem zawsze wrażenie że Hłasko był jakby męskim odpowiednikiem dziewczyny z dobrego gniazda, którą życie za młodu wygnało na ulicę czy do domu publicznego, i która potem rzuciła ten zawód, ale już nie potrafiła odbudować sobie burżuazyjnego życia, do którego gdzieś w podświadomości tęskniła. Hłasko, jak prawie wszyscy współcześni pisarze polscy, jest a raczej był nowelistą, jego dłuższe utwory wydają mi się pozbawione tchu, wydają mi się pełne dłużyzn. No, ale to jest słaba strona nawet takiego tytana, jak Maria Dąbrowska: jej Ludzie stamtąd są lepsi od Dni i nocy. Za najlepszy utwór Hłaski uważam jego Ósmy dzień tygodnia, który mną wstrząsnął: po dziesięciu latach wydaje mi się żem go wczoraj czytał. Zabawna analogia, czysto przypadkowa zapewne, z Tadeuszem Nowakowskim, którego nowelka Wycieczka do Juraty, pierwszy jego utwór na emigracji, który ukazał się w "Wiadomościach", też jest perłą całej jego bogatej twórczości. Może zresztą Polska jest krajem w ogóle udanych debiutów, po których dalsze ciągi nigdy nie dotrzymują pierwszej obietnicy: wszak i Droga do nikąd jest o tyle potężniejsza od następnych powieści Józefa Mackiewicza! Debiut - to kwestia talentu, i tylko talentu, dalszy ciąg - to kwestia rzemiosła, erudycji, kultury ogólnej, kultury umysłowej, bagażu intelektualnego. Czy i Mickiewicz nie osiągnął najwyższych szczytów w Sonetach krymskich? Czy nie jesteśmy w ogóle krajem "cudownych dzieci", bohaterskiej młodzieży, która potem przeradza się przeważnie w złych urzędników i urzędasów, podszytych całkowicie brakiem zasad, przekonań i odwagi cywilnej? Rynsztok i Izrael - oto dwa najbardziej udane bieguny twórczości Hłaski. Jego "Dew" jest migawką, ale o ileż wyższej klasy od "Epinalskich obrazków" z Palestyny innych autorów, zarówno Polaków jak i Żydów. Oczywiście moralistą, tym bardziej moralizatorem, Hłasko nie był, i nie wolno szukać w jego twórczości elementów "dla pokrzepienia serc": ale tych mamy tak straszliwie dużo że nie ma potrzeby wymagać ich od Hłaski. Naturalnie, obraz czy to Polski, czy Izraela, czy epoki, czy robotników jest zawsze u Hłaski przeszarżowany, przesadny, nie można brać go za dokument epoki autentyczny i nie wymagający retuszu. Ale to sonda społeczna, sonda psychologiczna niezrównana, i w brutalności, w szczerości Hłaski jest siła, jest coś lawinowego, coś z wybuchu wulkanu. Hłasko - to był na pewno nieszczęśliwy człowiek, to był wykolejeniec, to był zmarnowany talent, to był prymityw, ale to pisarz z Bożej łaski, to był jeden z największych talentów pisarskich w Polsce powojennej, a nawet w literaturze naszej XX stulecia. Ale na naszym ugorze nic wyróść nie może. Jakaś przeklęta bezpłodność nas ściga, a poza tym chorujemy wszyscy na jakąś chorobę samozniszczenia, a przy tym jest kolosalna i uniwersalna konspiracja, by tłamsić, by zdusić każdy talent, każdą indywidualność, by na placu zostawić tylko grafomanię, tylko tani banał, tylko nudę, tylko bla-bla. Hłasko i Gombrowicz pojawili się na scenie literackiej omal jednocześnie, razem z niej znikli. Póki język polski się utrzyma, raz po raz czytelnicy Hłaski będą zdumieni eksplozją jego talentu. Gombrowicz natomiast będzie dużo bardziej zapomniany niż Brzozowski, którego trochę in minus przypomina. Na miejsce Gombrowicza znajdzie się stu innych podobnych pretensjonalnych nudziarzy, ale miejsce Hłaski pozostanie puste, bo dzisiaj w Polsce absolutnie żadna literatura rozwijać się nie może, już nie tylko ze względu na cenzurę, ale przede wszystkim wobec Beocji umysłowej, wobec czasów gorszych od saskich, na jakie Gomułka, na spółkę z Rosją i ze swą nędzną kliką partyjną, dzisiejszą Polskę skazuje. Emigracja zaś zajęta wyłącznie akademiami, wspominkami, kapliczkami, kultami, kadzidłami, zajęta tańcem Chochoła między Dmowskim a Piłsudskim, między Żydami a korpusem oficerskim, między Podziemiem a Pierwszą Kadrówką, na jakąż może się literaturę zdobyć? Emigracja dotąd szuka "nowego" Zygmunta Nowakowskiego, "nowego" Wierzyńskiego, a gdyby mogła wskrzesić Or-Ota, uważałaby że wygrała wielki los na loterii. W "najlepszym" razie emigracja sprowadzi do Londynu Słonimskiego na swego barda, wodza i "ideologa". Szkoda Hłaski. Właściwie do "Emigracji" przez duże "E" zaliczyć go nie można, nie żył jej życiem, pętał się zawsze gdzieś na uboczu. Jak Rimbaud w poezji francuskiej, jak Gauguin w malarstwie. Za życia, takie rzeczy dużo znaczą. A potem tych samotników się adoptuje, i Rimbaud staje się po śmierci równie oficjalną sławą, jak sam Victor Hugo, Gauguin staje się bardziej oficjalnym malarzem swej epoki, niż Puvis de Chavannes, ze swymi kilometrami fresków w Panteonie paryskim. Sława Hłaski spadnie na nas, choć za życia tak mało z nim mieliśmy więzów. Musimy go ex-post adoptować, rozsławiać, gloryfikować: to wielka pozycja, to wielkie nazwisko, to wielki kapitał literacki. A Gombrowicza pozostawmy snobom, klikom i pozerom.
"Wiadomości" 1969 nr 52.
Rozdział książki: Twarze emigracji. Wierzyński, Hłasko, Gombrowicz, Stempowski, Grydzewski. Toruń 1999.
|
Uwagi i komentarze prosimy kierować:www@bu.uni.torun.pl
Redakcja
Godziny otwarcia
|