Andrzej GAWROŃSKI
MÓJ PUNKT WIDZENIA
W sierpniu 1986 roku odwiedziłem redakcję "Szpilek", gdzie dawniej pracowało dwóch moich przyjaciół. Nie zastałem żadnego z nich, ale poznał mnie redaktor Witold Filler i poprosił, abym coś do "Szpilek" napisał. Pisać specjalnie dla "Szpilek" nie miałem zamiaru, ale zaproponowałem mu, żeby przedrukował coś z mojego tomiku Do góry nogami, który wydano w Melbourne. Filler podziękował, a ja wkrótce zapomniałem o tej wizycie. Po powrocie do Australii wyjechałem z żoną do Queenland. Do domu wróciliśmy dopiero po Bożym Narodzeniu i wtedy dowiedziałem się, że w "Szpilkach" ukazał się materiał pt. NASZ CZŁOWIEK W AUSTRALII. Filler zarezerwował cały środek pisma dla kilku moich felietonów i fraszek, oczywiście najzłośliwszych kawałków, a malutkimi literami podał, iż pochodzą one z mojego tomiku. Czytelnik, który na tę informację nie zwrócił uwagi, miał prawo przypuszczać, że to "szpilkowe" zamówienie. Odbitka ze "Szpilek" obiegła pół Australii. Pomimo wyjaśnienia w "Tygodniku Polskim" okrzyknięto mnie zdrajcą, sprzedawczykiem, reżymowcem i komunistą. Nie bardzo mam ochotę więcej się tłumaczyć, ale chcę, aby ludzie poznali MÓJ PUNKT WIDZENIA. Kto to właściwie ten Gawroński? Po czyjej stronie się opowiada: naszej czy ich? Jeździ do Polski na różne zjazdy i konferencje organizowane przez czynniki reżymowe, pozwala tam drukować swoje prace, kuma się z komunistami, nie uznaje rządu londyńskiego. Z drugiej strony ma się za patriotę i niepodległościowca. Gość najwyraźniej siedzi na dwóch stołkach! Od samego początku pobytu na emigracji zdawałem sobie sprawę, że moim głównym obowiązkiem będzie, poza ustaleniem sobie przyszłości w tym kraju, utrzymywanie i propagowanie polskiej kultury i języka wśród rodaków w Australii. Zgodnie z tym założeniem protesty polityczne pozostawiłem ludziom, którzy polityką się zajmowali. Nigdy zresztą nie wierzyłem w skuteczność ich poczynań, choć sam brałem w nich udział, na przykład w grudniu 1981. Wiedziałem, tak jak wiem i teraz, że dopóki istnieje obecny podział sił światowych, dopóki istnieją obecne władze na Kremlu, żadna siła, żadne wypadki ani protesty nie zmienią zasadniczego stanu rzeczy. Solidaryzowałem się z "Solidarnością" nie wierząc w głębi duszy w jej sukces, ale przyznając jej ogromne znaczenie w rozbudzeniu ducha narodowego i tendencji wolnościowych w Kraju. Kraj. Tam urodzili się: mój pradziad Zygmunt Miłkowski (T.T. Jeż), pisarz i jeden z przywódców powstania styczniowego; mój dziad Franciszek Rawita, historyk, więziony jako szesnastolatek w Kijowie za przenoszenie listów konspiracyjnych w czasie tegoż powstania; i Józef Miłkowski, syn Zygmunta, który jako pięćdziesięcioletni ochotnik zginął od kuli bolszewickiej w r. 1920; i mój stryj, Andrzej Gawroński, jeden z "orląt lwowskich", a później światowej sławy orientalista, zmarły przedwcześnie na suchoty, których się nabawił walcząc w obronie Lwowa; i wreszcie ja, ciężko ranny w październiku 1944 jako zastępca dowódcy kompanii partyzanckiej w kontrataku na oddział Wehrmachtu - wszyscyśmy udokumentowali czymś więcej niż słowami, gdzie nasze serca, nasza lojalność, nasza przynależność narodowa i tradycja. Gdy w 1946 r. zostałem aresztowany za "swoją reakcyjną przeszłość" i łaskawie wypuszczony z admonicją (tylko dlatego, że posiadałem kartę inwalidy wojennego), a potem znowu byłem groźnie przesłuchiwany przez warszawskie UB, stwierdziłem, że nie ma dla mnie miejsca w kraju, mimo że o jego wolność, której teraz zażywali moi prześladowcy, sam walczyłem. W lipcu 1950 r. wsiadłem wraz z Ryszardem Zatorskim, któremu groziło wcielenie do Ludowego Wojska, do łódki u brzegu Bałtyku i popłynęliśmy tam, gdzie myśleliśmy, iż czekać nas będzie przyszłość z możliwościami, jakich nam odmówiono w Kraju. Łatwo nam tutaj na emigracji, oddzielonym o pół świata od Polski, mówić o totalnym odcięciu się od jakiejkolwiek współpracy z narzuconą nam rzeczywistością polityczną. Ale dla tych, co tam zostali, którzy borykać się muszą z bałaganem gospodarczym właściwym ustrojom totalitarnym, z biedą, korupcją i hipokryzją, a często i bestialstwem, z siłą, która trzyma naród za pysk, powiedzieć NIE oznaczałoby nie tylko koniec tych ochłapów wolności, jakie im zostawiono, ale i koniec możliwości korzystania z rozwoju rodzimej kultury, nauki, a może i języka. Tam przecież mieszkają twórcy: poeci, pisarze, malarze, artyści wszelkiego rodzaju, naukowcy największego kalibru, ludzie, którzy pracują dla Polski, nie dla reżymu, z ogromnym oddaniem, w równie ogromnych trudnościach. Sami ich często gościmy w Australii. Dlaczego kontakt z nimi w ramach kongresów naukowych, spotkań kulturalnych czy kursów folklorystycznych w Polsce ma być ujmą? Dlaczego tych, którzy w tych zjazdach, spotkaniach i kursach uczestniczą nazywać zaraz niebezpiecznymi czy niepewnymi? A oto moje grzechy współpracy z instytucjami krajowymi: Uczestnictwo w lipcu 1979 r. w II Kongresie Uczonych Polskiego Pochodzenia (Warszawa - Kraków). Referat "Problemy oświatowo-wychowacze Polonii australijskiej" opublikowany przez PAN w zbiorze materiałów z Kongresu, przedrukowany w całości lub częściowo przez szereg pism pedagogicznych w Polsce. 2. Udział w Konferencji Okrągłego Stołu w Collegium Maius UJ, lipiec 1983. Referat "Osiągnięcia Polonii australijskiej w upowszechnianiu języka i kultury polskiej", opublikowany przez UJ, omówiony przez prasę. 3. Udział w konferencji naukowej w Łańcucie, lipiec 1986. Referat "Zarys rozwoju piśmiennictwa polskiego w Australii po r. 1947". Przyjęty do druku przez UJ. Oświadczam, że nie wstydzę się tych grzechów. Powiada ten i ów na emigracji, że nie uznaje komunistycznego rządu PRL, ponieważ jest nielegalny, ponieważ nie został wybrany w wolnych demokratycznych wyborach. Wiemy o tym wszyscy, łącznie z członkami tego rządu. Powstał pod naciskiem politycznym sił, których w obecnej sytuacji światowej zwalczyć nie jesteśmy w stanie. To pierwszy fakt. Drugim faktem jest jego akceptacja przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Trzecim, bodaj najważniejszym, jest to, że istnieje i działa. W świetle tych realiów powiedzenie: "Ja nie uznaję rządu komunistycznego w Polsce" jest pustym frazesem, gdyż nie można nie uznawać czegoś, co istnieje. Czymś zupełnie innym jest opozycja do istniejącego systemu, choć to również fakt. Do opozycjonistów należy Lech Wałęsa, papież Jan Paweł II, Moczulski, Kisielewski, Bratkowski i wielu innych bardziej lub mniej znanych przedstawicieli polskiego narodu, ludzi, dla których tutaj żywimy nasz najwyższy szacunek i uznanie. Wszyscy oni uznają istnienie rządu PRL, są z nim w kontakcie, piszą do niego listy otwarte, składają na jego ręce protesty i jakoś nikt nie ma do nich o to tutaj pretensji. Ja nie równam się, broń Boże, ani z Wałęsą, ani z papieżem. Nie pretenduję też do żadnego ważniejszego stanowiska w polskim społeczeństwie. Ale czuję się w obowiązku, podobnie jak oni, działania dla jego dobra w sposób według mnie słuszny i niezależnie od uznania. Do takich działań należy informowanie Polaków w Kraju o naszych tutaj osiągnięciach dotyczących głownie utrzymania języka polskiego i kultury ojczystej, jak również prostowanie rozpowszechnianych przez media polskie fałszywych informacji o Polonii australijskiej. To właśnie miało na celu moje uczestnictwo w konferencjach i kongresach krajowych. Ciekawe, że jakoś żaden spośród moich krytyków w Australii moich prac na te tematy nie czytał, a jeśli czytał, to nie mówił o nich głośno. Natomiast, kiedy redaktor "Szpilek" wykorzystał do swoich celów zezwolenie na przedruk moich utworów z książeczki Z kangurem pod rękę i opatrzył je bez zezwolenia swoim komentarzem, okazało się nagle, że cała Polonia o tym wie. No i dawaj hurra na Gawrońskiego! Okazja do plotek i podkreślenia własnego patriotyzmu. Byli i tacy, którzy wyrażali słowa krytyki i ubolewali nad szpilkową aferą z czystej przyjaźni do mnie. Nie chowam do nich za to najmniejszego żalu. Przykro mi tylko, że nie umieli spojrzeć na sprawę inaczej. Mam natomiast żal i pretensje do tych, którzy przez swoje zacieśnione poglądy wyrządzają krzywdę nie tylko mnie, ale i sprawie propagowania kultury polskiej na obczyźnie, czego przykładem lipcowy festiwal filmów polskich w Melbourne, filmów wysokiej klasy, często wybitnych i bez cienia propagandy, a potępionych przez polonijny establishment za to, że w ich rozpowszechnianiu maczał podobno ręce konsulat PRL. A przecież ci sami ludzie, którzy bojkotowali polskie filmy w State Film Centre, kupują reżymowe pisma w Contalu, wchłaniając peerelowską propagandę, piją polską wódkę, wspomagając tym samym reżym. Rany Boskie, to wygląda na paranoję, a w każdym razie na hipokryzję. Całe moje nieszczęście polega na tym, że ja widzę dobro naszej emigracji inaczej, niż widzi je wielu przywódców i duża część emigracyjnej społeczności. A widzę je przede wszystkim w kształtowaniu ducha prawdziwej demokracji i aktywnego patriotyzmu, nie tylko tego na sztandarach i ryngrafach, nie tylko tego z ideowych deklaracji i antykomunistycznych transparentów, ale również i tego, który przez konfrontację z realiami politycznymi i świadomością kultury ojczystej, której źródło jest w Kraju, urabia charaktery, rozszerza światopoglądy i podnosi przez to wartości umysłowe naszego uchodźstwa. Nie widzę natomiast niczego dobrego w sianiu nienawiści, w odpowiadaniu kłamstwem na kłamstwo, w stosowaniu tych samych metod, jakie potępiamy u naszych przeciwników. Nie ma obawy, aby obecne pokolenie emigrantów zaraziło się bakcylami komunizmu czy totalizmu. Wie ono dobrze, czym to pachnie. Widzi całą krzywdę, jaką wyrządził Polsce narzucony system i nie da się nabrać na piękne słówka. W kraju coraz głośniej słychać wołanie o wolność słowa, natomiast rządowa propaganda staje się głosem wołającego na puszczy. Czas zrewidować nasze nastawienie do Kraju. Nie do ustroju, jaki tam panuje, nie do rządu, ale właśnie do Kraju. Trwanie w izolacji prowadzi do oderwania się od rzeczywistości, do wypaczenia idei niepodległościowej, do tworzenia fałszywego obrazu Ojczyzny. Nie chcę rzucać oskarżeń na obecnych przywódców emigracyjnych ani imputować im złą wolę, ale uważam, że mam prawo mieć do nich żal za zbytnie przywiązywanie wagi do formy, a za małe do treści spraw naszego emigracyjnego wychodźstwa, jak również za to, że nie stać ich na prawdziwie demokratyczną tolerancję, taką, jaką sądzę, chcieliby widzieć w demokratycznej Polsce. Zwolennicy zrywania wszelkich kontaktów z krajem nie chcą brać pod uwagę dodatnich stron tych kontaktów. Nie widzą, że dają one możliwość informowania rodaków o prawdziwej sytuacji poza Krajem, że dzięki specjalnemu traktowaniu gości z zagranicy, ich niepodległościowy głos brzmi silniej od głosów krajowych działaczy wolnościowych. Tymczasem należy nie tylko nie unikać kontaktów, a przeciwnie, pchać się na zjazdy, na zebrania, na kongresy, korzystać z każdej możliwości dementowania kłamstw, podawania prawdy. Owszem, głoszenie haseł wolnościowych tutaj jest rzeczą potrzebną, choćby dla ciągłego informowania zachodniej opinii publicznej o niesprawiedliwości dziejowej, która nie pozwala Polsce zająć należnego jej miejsca wśród narodów świata. Ale to zadanie nie grozi nam żadnymi konsekwencjami. Znacznie trudniej jest tam dopominać się o swoje prawa. Za to skuteczniej ze względu na bezpośredni odbiór i reakcję rodaków. Wiem, że moje wywody i opinie nie przysparzają mi popularności wśród emigracji australijskiej. Przykro mi z tego powodu i często myślę, że dzieje mi się krzywda. Na odczytach o sytuacji w Kraju nie szczędzono mi słów krytyki za to, że mówiłem co myślałem, a nie tak, jak chcieli moi krytycy, abym myślał. Wolałem jednak szczerość od przekręcania faktów, aby nie mieć nic wspólnego z reżymową propagandą na użytek tutejszy. Mówiono mi: "Panie, pan jest naiwny. Skoro oni stosują takie metody, to i nam wolno, zwłaszcza, że po naszej stronie jest słuszność". Uważam, że taki sposób myślenia jest zgubny, zwłaszcza w sprawach tak ważnych, jak wolność i niepodległość. Bo ja chciałbym widzieć Polskę odrodzoną nie tylko fizycznie, ale i moralnie. Chciałbym ją widzieć taką, o jakiej pisał Tuwim w Kwiatach polskich: "powstałą z pracy czystych rąk i umysłów". I dlatego mówię i piszę szczerze, a że czasem urażę przy tej okazji czyjeś ego lub zderzę się z odmiennymi poglądami, to trudno. Nie uważam się za proroka. Nie uważam się też za nieomylnego. Ale jestem przekonany, że ktokolwiek jest tam na Górze i patrzy w moje serce, wie, że działałem i działam w zgodzie z własnym sumieniem, nie bacząc co ludzie powiedzą.
Melbourne, lipiec 1988
Rozdział książki: Andrzej Gawroński, Mój punkt widzenia, Toruń 1999.
|
Uwagi i komentarze prosimy kierować:www@bu.uni.torun.pl
Redakcja
Godziny otwarcia
|