Strona główna BU Strona główna UMK Szukaj na stronach BU English version

NIE PRZEMINĘŁO Z WIATREM
(POETKA EMIGRACYJNA ANNA FRAJLICH)

Natan GROSS (Izrael)

Anna Frajlich
Anna Frajlich

Na emigrację udają się intelektualiści (ci się liczą...), wybitni pisarze o bogatym stażu, ale też inni, o mniejszym doświadczeniu, choć nie mniejszym talencie. Ci nadrabiają temperamentem młodości, dynamiką życiową, która pcha ich nie tylko do pisania, ale i działalności społecznej. Na ogół nie są tak osamotnieni jak to się czasem wydaje (choć i samotność jest elementem twórczym, w szczególności emigranta), działają w jakiejś grupie intelektualnej, spotykają się, dyskutują wydają pisma - i książki. Czują, że są włączeni w historię i zdaje im się - albo naprawdę tak jest - że mają wpływ na dzieje swojego narodu, że poruszają masy swoją twórczością i działalnością. Jako aktywni działacze (wolnościowi?) mają ograniczone rozlicznymi granicami pole działania - ci w kraju mają większy, bo bezpośredni, udział i w walce, i w cierpieniu, i w klęsce, i w nadziei, i w osiągnięciach. Ale ci w Paryżu, w Londynie, w Rzymie mają nad ziomkami znad Wisły pewną wyższość intelektualną: ocierają się o kulturę europejską, światową, poznają, uczą się, spotykają się z kolegami najwyższej klasy, chłoną nowe prądy poetyckie, uczą się języków - krótko mówiąc: rozwijają się i wzbogacają duchowo. Zapisują się w ojczystej historii kultury i literatury wysoką klasą, pod wielu względami.

Wszystko co powiedziano o epoce romantyzmu można przyłożyć do emigracji lat 40. naszego zwariowanego wieku. Tuwim, Wierzyński, Wittlin, Lechoń, Miłosz, Broniewski, Herbert, Zagajewski, Iwaniuk, Barańczak, Hemar (by wymienić tylko poetów...) wyznaczają jej poziom. Zdaję sobie sprawę ze złożoności w indywidualnych wypadkach "emigracyjności" niektórych nazwisk - a nie uniknę też definicji, że "można być emigrantem nie opuszczając nigdy rodzinnego miasta". Ale mógłbym bez trudu obronić tezę wpływu zagranicy na rozwój intelektualny osobowości wyżej wymienionych, nie negując ich osobistych plusów, talentu, stażu, wykształcenia i innych walorów, kwalifikujących ich na wysokowartościowych twórców. Wszyscy oni włączeni są w walkę czynną lub bierną, politycznym zaangażowaniem lub erupcją tęsknoty do ojczyzny, którą obserwują z daleka. Tu należałoby zwrócić większą uwagę na nowoczesne środki przekazu działające w obu kierunkach, co w epoce romantyzmu miało zupełnie inny charakter i możliwość wzajemnego oddziaływania. Zresztą, na przestrzeni krótkiego czasu, te środki i możliwości zmieniły się i zmieniają z dnia na dzień, stwarzając nowe sytuacje wczoraj jeszcze nieznane. A mimo tej nowoczesności wdzierającej się w życie człowieka XX wieku, po przeprowadzeniu obiektywnych badań socjologicznych okazałoby się, że niewiele zmieniło się w świecie intelektualnej emigracji lat 40. w stosunku do tej poprzedniej sprzed stu lat... A może? Nie dość jestem do tego tematu przygotowany a moje uwagi to nieobowiązujące impresje z lektury - i trochę z osobistego doświadczenia.

SPECYFIKA ANNY FRAJLICH

Jakie miejsce w świecie polskiej emigracji zajmuje poetka Anna Frajlich? Wchodzi w to środowisko poetka młoda, nieledwie debiutantka, której nazwisko nic nie mówi sławnej gwardii pisarzy i czytelników przedwojennych "Wiadomości Literackich" czy wojennych londyńskich "Wiadomości". Czyli: "z motyką na słońce"? Jej specyfika? Żydowskie pochodzenie wyrażające się niedwuznacznie nazwiskiem - nie jest czymś "nie swoim" w kole emigrantów, wśród których pisarze z "plamą etniczną" na biografii są zjawiskiem codziennym. Ale Tuwim, Wittlin, Grydzewski, czy Hemar poszli na emigrację dobrowolnie, uciekając ewentualnie przed Hitlerem. Anna Frajlich zaś należy do klasy emigrantów, którzy mówią o sobie, że ich wypędzono - to nie są emigranci z wyboru a wygnańcy, wypchnięci przez własny rząd ze swojego kraju, obywatele, którym odebrano obywatelstwo, odebrawszy przedtem podstawowe środki egzystencji.

Czy emigrant, z taką świadomością odczuwa inaczej żal i tęsknotę za "utraconym rajem" niż "normalny" emigrant? Trochę inaczej... Oto jak ten aspekt swojej emigracji ujmuje Anna Frajlich w szerokim wyznaniu w tygodniku izraelskim "Nowiny-Kurier" (17 sierpnia 2001 - "Anna Frajlich o sobie i wierszach" w dziale "Na warsztacie") - które będziemy tu jeszcze niejednokrotnie cytować:

Większość moich rówieśników, i osób z emigracji 1968 roku, musiała uporać się z faktem wygnania. To nie tylko sprawa wyjazdu, fałszywych publicznych oskarżeń, fałszywej atmosfery wokół tych spraw, ale potem - sprawa jakby klątwy rzuconej na tych, którzy wyjechali i na tych, którzy utrzymywali z nimi kontakt. A więc listy bez adresu zwrotnego na kopercie, jeżeli spotkania to zawsze w tajemnicy, itp. Wszystko obliczone na to, że człowiek niesłusznie oskarżony, będzie poczuwał się do winy. Manipulacja była na tyle zręczna, a zrozpaczonym człowiekiem łatwo jest manipulować, że tylko częściowo odczytywało się ją jako manipulację polityczną. Zawsze gdzieś tam niejasny element oskarżenia wisiał w powietrzu. Z tego należało się wyzwolić, należało się z tym uporać. Zdarzało się, że dopiero napisanie wiersza uświadomiło mi posuwanie się tego procesu.

Tu sprecyzowana jest różnica między emigrantami lat 40. a 70. (sprecyzowana jednostronnie - ale jasne, że tak zwane "wyrzuty sumienia" tych wojennych emigrantów obejmują inne pola magnetyczne pozostawionej na pastwę wroga ojczyzny...). Zresztą okoliczności opuszczenia ojczyzny przez wojennych i "marcowych" emigrantów ustępują miejsca dla celów porównania takim poetom jak Miłosz, który znalazł się pod obstrzałem z obu stron - i tej "ludowej" ("wybrawszy wolność") i emigranckiej, ale jego pióro służyło nie autoterapii, jak Anny Frajlich, tylko walce o swoją prawdę.

Wierszem, który pozwolił Annie Frajlich uwolnić się od poczucia niezawinionej winy był utwór "Jestem oddzielna". Inny wiersz, który pomógł jej w emigracyjnych zmaganiach "Aklimatyzacja", zaczyna się od słów:

"Zapominam dokładnie, zapominam sumiennie". Początkowo wywoływał on pewne nieporozumienia i pytania: czy naprawdę chcę zapomnieć i dlaczego. Otóż "Aklimatyzacja" jest wierszem o konieczności zapominania i niemożności zapomnienia.

Oczywiście problem pamięci jest jednym z elementów podstawowych poezji emigracyjnej, ale jeśli przyłożyć go do tej emigracji wygnańczej, trzeba zapytać: zapomnieć - co? Czy chodzi o leśne pagórki i zielone łąki, czy o doświadczenia związane z drogą na emigrację. Co zapamiętać i co puścić w niepamięć i dlaczego?...

RODZINNE MIASTO

Które z miast będzie się kłócić o honorowe obywatelstwo Anny Frajlich? Urodziła się gdzieś w Kirgizji - ale gdzie? Sama nie wie... Pamięta tylko, że w tym rodzinnym mieście (?) słyszała po raz pierwszy z ust swego ojca "Powrót taty". Symboliczny powrót - pojęcie uczuciowe emigranta - powrót. Albo się wraca albo nie... zawsze się jednak wraca choćby pamięcią - jeszcze do tego wrócimy... Miasto, do którego się Ania przyznaje - jej rodzinne miasto - to Lwów. Nigdy w nim nie była - bo jeśli liczyć króciutką wizytę, było to już we Lwiwie - a Lwiw to nie Lwów... Wychowała się w Szczecinie, studiowała w Warszawie, dojrzewała w Nowym Jorku... Krótko mówiąc urodziła się (to fakt!) w nienormalnych czasach, czasach chaosu - i tak to w swoich wspomnieniach charakteryzuje:

Mój życiorys może wydać się egzotyczny ludziom nie znającym historii wschodniej Europy. Dla nas wszystkich te przedziwne wędrówki naszego pokolenia i pokolenia naszych rodziców są jakby dyktowane prawami przedziwnej logiki. Logiki nie tyle dziejów, co chaosu. W myśl tej logiki zrozumiałe jest, że skoro moi rodzice są ze Lwowa, a ja skoro miałam się urodzić wówczas, kiedy się urodziłam, musiałam urodzić się w Kirgizji lub gdzieś tam w pobliżu. Dawało mi to szanse przeżycia niewielkie, ale jakieś. Żaden z moich czterech kuzynów urodzonych we Lwowie nie przeżył nawet swego dzieciństwa. Wszyscy urodzeni jak najdalej od Lwowa - żyją.

Równie logiczne jest to, że skoro rodzice moi pochodzą ze Lwowa, dzieciństwo i młodość spędziłam w Szczecinie. Mógł to być Wrocław, ale nie był. I przez wiele lat Szczecin był dla mnie właśnie Polską, polskim miastem, którego mieszkańcy z nostalgią wspominali Wilno, Lwów i co najmniej dziesięć innych miast. Teraz mówi się o tym, że to, co wówczas nazywano repatriacją, było w gruncie rzeczy emigracją. Ale my, młode pokolenie, rośliśmy już jako szczecinianie, jakkolwiek już wówczas mieliśmy dużą świadomość pewnego pokomplikowania etnicznego, kiedy to czy Żydzi, czy etniczni Niemcy znikali ze szkoły podczas kolejnych fal emigracyjnych.

Czy jest w tym coś dziwnego, że dwadzieścia kilka lat po powrocie do Polski, wyjechaliśmy z "wilczym biletem tramwajowym" jako jedynym dokumentem tożsamości? Z tej perspektywy chyba już nie. Ta perspektywa i akceptacja tej logiki, to pewnie jedyna nauka, jaką z tych wszystkich peregrynacji da się wysnuć. Ale nie była ona dla mnie oczywista wówczas. Pod koniec 1969 roku Polska z konieczności przestała być dla mnie tym, czym była i czym chciałam, żeby była - jedynym miejscem stałego pobytu, moim krajem.

Oczywiście (?) odbija się to wszystko w poezji Anny Frajlich od pierwszego tomiku Aby wiatr malować po ostatni (tymczasem) Znów szuka mnie wiatr. Dziesięć tomików, jak dotąd. Autorka wskazuje ten i ów wiersz jako drogowskaz dla krytyka podążającego jej śladami ku chronologicznej biografii, ale prawdę mówiąc, każdy tomik jest brzemienny jej emigrancką dolą, uczuciem, myślami, poszukiwaniem wczorajszego dnia, oglądaniem się wstecz i w nadzieję, tak że wystarczy otworzyć przygodny tomik w przygodnym miejscu a wyskoczy Lwów, czy Szczecin - Polska.

I zostało wszystko we Lwowie
w mieście mojej matki i ojca
wszyscy żywi stali się umarłymi
ale cmentarz
przestał być cmentarzem
i zostało wszystko
we Lwowie
na wieszaku prawie nowe ubranie
stół i łóżko
może jakieś krzesła
fotografie w ramce na ścianie
na tej ramce niezapominajki
wyciął ojciec scyzorykiem
żeby nie zapomnieć
żeby nie zapomnieć
żeby nie zapomnieć
Lwowa
nawet w Ameryce.

To było miasto rodzinne - nie miejsce urodzenia, ale miasto rodziny - korzenie, zakopane głęboko w ziemi, których soki żywotne długo czują w sobie gałęzie, choć tych korzeni na oczy nie widziały...

Ale zostaje w żywej pamięci Szczecin, nie dlatego, że był naszym miastem młodości, tylko że my byliśmy w nim młodzi. Zostaje w naszej pamięci żywym wspomnieniem ale ze świadomością że:

miasto nie było nasze
tylko odebrane innym
co stąd uciekli w wojennym
popłochu i wszystko zostawili
albo zakopane w ogrodach
lub gruzem przysypane
albo wprost na stole
kryształowe kieliszki
w nich czerwone wino
niedopite plamami przyschnięte
do ścianki.

Miasto było nie nasze, ale kwitło dla nas bzami i jabłoniami:

i słyszało się w mieście
tym różne języki
- jak krzewy - przesadzone
na zachód ze wschodu
ktoś z wileńska zaciągał
ktoś z lwowska całował
rączki - ktoś półgłosem
wciąż mówił po niemiecku
i jidysz niedobitków
rozbrzmiewał w ulicach.

Taki obraz trwa w jej wspomnieniu:

miasto mego dzieciństwa
komuś odebrane
aby czyjeś dzieciństwo
mijało gdzie indziej.

Dzieciństwo wyrównuje historyczny rachunek krzywd - ale jest tylko ogniwem w łańcuchu innych krzywd, które niesie życie, w szczególności w tej epoce "transferów".

Zamyślenie historyczne - poświęcone Stefanii Kossowskiej, redaktorce londyńskich "Wiadomości", która rozpoznała w Annie Frajlich przyszłą gwiazdę poezji emigracyjnej i otworzyła przed nią stronice prestiżowego pisma literackiego:

Rozstawiło nas życie po kątach
zostawiło gdzieś na uboczu
i przed siebie pobiegło sprężyście
bez nas dalej się toczy
a my?
jego pąki i liście
a my?
jego szumiąca korona
jego jabłka ciężkie
złociste
kamienie
po drogach
rzucone.

KWIATY, DRZEWA I PTAKI - EMIGRANTA...

Znamienna rzecz: Ania kocha przyrodę, kwiaty, drzewa, ptaki. Wiersze jej pełne są bzów, maków, wrzosów, niezapominajek, róż i tulipanów, konwalii i pelargonii, fiołków i macierzanki, są i krokusy, jaśminy, hiacynty... ale na lekarstwo nie znajdziesz jakiegoś egzotycznego kwiatu, choćby kolczastego kaktusa. Czyżby tam na Manhattanie rosły same polskie, czy w Polsce przyjęte kwiaty? Albo drzewa: jabłonie, wiśnie, grusze, brzozy, lipy, wierzby, kasztany, klony...

A tutaj też mam swoje drzewo
za oknem klon
w piórka się stroi na kwietniowo
i chciałby przeróść choć o głowę
tutejszy dom
mój klon
a jednak taki obcy
powtarza szum zamorskich mórz
i obcej ziemi soki chłepce
zlizuje rosę z obcych chmur
mój jest
przez okno moje wbiega
zielenią ugrem albo rdzą
i po podłodze cień rozlewa
ten obcy
ten tutejszy klon.

Ale w jakimś innym wierszu okazuje się, że ten klon jest chory i trzeba go ściąć... Może jednak nietutejszy? Zapuścił korzenie w obcą ziemię ale się nie przyjął, zaczął chorować i umarł. Ciekawe - ja też miałem taką klonową przygodę. Na krawędzi szosy, nieopodal mojego domu w Giwataim posadzono długi rząd drzewek, skądś sprowadzonych. Po młodych listkach poznałem, że to klony - po hebrajsku dolaw - może nie dokładnie, ale rodzina... Te biedne drzewka - obserwowałem je dzień po dniu - każde znałem "osobiście" - powariowały... Niektóre myślały, że to wiosna - a był grudzień - i zaczęły gwałtownie kwitnąć, innym listki pożółkły, jak jesienią ale widziałem, że żyją - po pączkach na wątłych gałązkach i zielonym pniu i czekałem z dnia na dzień jaki będzie ciąg dalszy... Inne, kilka z nich, umarły na amen i żadna woda nie mogła ich ocucić - usunięto je po jakimś czasie. Niektóre pochorowały się, ale zaczęły powoli przychodzić do siebie i prężyć się w górę, ku słońcu... Było to dwa lata temu... Dziś ta aleja klonowa jakoś żyje - ale cienia nie daje... Obce klony... może nie na ten klimat...

Ale wróćmy do ornitologii Anny Frajlich: wróble, jaskółki, pliszki, jest jastrząb, sójka co wybiera się za morze, bo przyleciała zza morza, kukułka... Czy nie ma tam jakichś niepolskich ptaków? Ależ są! W swoim "Curriculum vitae" są wspomniane, ale ich nazwy - nie!

Przystań nasza wśród wiatrów
na dziwnej ulicy
co nigdzie się nie kończy i nigdzie nie zaczyna
gdzie inni pozdrawiają nas obcym językiem
wśród ptaków których nazwy szukamy w słownikach.

Ale i te "polskie" - nie trzeba ich wymyślać - przylatują, odlatują, wędrują, ptaki emigranci...

Okruchami chleba swego powszedniego
smutna moja mama karmi leśne ptaki
i nie wiedzą wilgi sikory i szpaki
że mama jest także wędrującym ptakiem
gniazda budowane
wzdłuż szlaku jak ziarna zostawia rozsiane
we Lwowie w Warszawie i nad oceanem
każde innym wiatrem strącone rozwiane

jedzcie jedzcie drozdy
z ręki mojej mamy.

WIETRZNE INTERMEZZO - CZYLI SŁOWA NA WIATR

Wiatr jest to ruch powietrza, który przenosi z miejsca na miejsce liście, papiery, śmieci. W zależności od intensywności i impetu przenosi też domy i ludzi. Czasami jest to miły wietrzyk, a czasem wicher, wichura, która pędzi przez góry, lasy i oceany w rzeczywistości i w wyobraźni, w mieście, w polu, we śnie, w fantazji poety - wiatr. "Jeden wiatr w polu wiał, drugi wiatr w sadzie łkał...". A czasem to jest wicher serca.

Wiatr nie ma kształtu, ani koloru, ani smaku, choć czasem mówimy, że jest słony, gdy wieje od morza. Nie ma kształtu, ale ma kierunek. Nie trzeba być poetą, by wiedzieć skąd wiatr wieje. Ale dokąd wieje - to już inna sprawa. Wiatr ma kierunek, ale może go zmienić w każdej chwili jak zręczny polityk. Tylko biednemu zawsze w oczy wieje.

Gasi świece, ale wznieca i podnieca pożary. Pomaga ogniowi, bierze udział w jego szaleństwie niszczenia. Razem z ogniem pożerają lasy. Jak wziął wiatr brata za kamrata, to może sobie po polu latać, ale jak wziął za kamrata ogień - to nie daj Boże!

Jest bardzo towarzyski: dla wesołego człowieka - wesoły kumpel, dla smutnego - smutny. Figlarz: "rozwiewał suknie dziewczynom wiatr od tych domów płonących" - warszawskiego getta.

Lubi kwitnące sady - ale i pustynie. Bardzo. Po prawdzie, lubi samotność. Lubi piaski, bo może przesypywać z pustego w próżne i rysować na pagórkach desenie. Nikt mu w tym na pustyni nie przeszkadza.

Poeta lubi płynąć na skrzydłach wiatru jak wolny orzeł w przestworzach. A czasem lubi wyć razem z wiatrem, choć do mieszkania go nie zaprosi. Niech sobie wyje w kominie. A poeta - w duszy. Albo na papierze.

Czym jest wiatr dla poetki, Anny Frajlich? Mówi: "Znów szuka mnie wiatr"... A może to ona szuka wiatru dla swoich skrzydeł? Szukaj wiatru w polu...

Dwadzieścia pięć lat temu debiutowała tomikiem Aby wiatr namalować - chciała wiatr namalować jak Staff: "O głodzie, chłodzie, w ducha swobodzie, maluję sufit w Saskim Ogrodzie"... Malować wiatr - taka fantazja poety. Jakim kolorem? Jaką techniką? Impresjonistyczną? Ekspresjonistyczną? Wypisz, wymaluj...

Ten jej wiatr, który ją gna od 25 lat to takie "przeminęło z wiatrem", choć to brzmi banalnie. A właściwie, nie przeminęło. To się tak tylko mówi... Gnał ją ten wiatr od morza do morza. Przez lądy i oceany - i nie dawał jej spokoju: bo niepokój dla poety jest ważniejszy niż spokój. Taki twórczy niepokój...

Ten sam wiatr "od tych pól wyzłacanych zbożem rozmaitem" igra w jej ogródku w Nowym Jorku. Bo ten wiatr, to jest właściwie czas - czas, który trwa i wypełnia swym trwaniem bezmiar - a my się w tym czasie posuwamy, torujemy sobie drogę. Czas robi swoje - jak wiatr, wyprawia koziołki, psoci, raz jest pogodny, raz burzliwy - zawsze ten sam, tylko czasem, a nawet często, zmienia kierunek - a my robimy swoje, my brniemy, to my się posuwamy - dokąd? donikąd? Przed siebie. Poeta wie. Albo nie wie. Ale czuje wiatr i idzie pod wiatr... Przeciw wiatrom, przeciw czasom - ku wieczności. I to jest właśnie poezja.

POSLKIE I ŻYDOWSKIE

Chciałem wziąć wiatr za temat do recenzji z wierszy Anny Frajlich - bo to się prosi: pierwszy tomik o wietrze - i ostatni, powracający wiatr. Ale potem otrzymałem plik recenzji z tego ostatniego tomiku i widziałem, że i inni widzą to samo, czują ten wiatr, i starają się wyłowić go z różnych wierszy i różnych czasów.

Więc zostawmy ten wiatr-los, który ją rzuca z miejsca na miejsce i przetłumaczmy to na indywidualność poetki złożoną z osobowości historycznej i duchowej jako Polki i Żydówki. Oczywiście te dwie osobowości nie wykluczają się nawzajem. Raczej się uzupełniają. Obie należą do tej samej osoby, która w swej wolnej duszy decyduje o sobie i swoim miejscu na ziemi. Samookreślenie. Problem jednak w tym, że i inni, którzy patrzą na ciebie roszczą sobie prawo do definiowania twojej osobowości.

Bo choć żyjemy już w XXI wieku, tendencje nacjonalistyczne, które niemal zburzyły świat, ciągle jeszcze są aktualne. A choć w dość szerokich warstwach społeczeństwa wygasły - to jednak żarzą się jeszcze nawet tam pod skórą. I widocznie tak być musi (?) póki świat, w którym żyjemy, nie doprowadzi siebie do porządku, w jakim zdrowy rozsądek zwycięży fanatyzm, nacjonalistyczny obłęd i zjednoczy ludzi w jeden obóz, który miast nienawiści kultywował będzie, jeśli nie miłość, to choćby tolerancję, szacunek dla wolnej myśli decydującej o wyborze swojego miejsca na ziemi.

Myślę, że Anna Frajlich powtarza za Tuwimem: Jestem Polką, bo tak mi się podoba, bo od dzieciństwa nasiąkłam polskością. Jestem Żydówką nie dlatego, że tak się innym podoba, lub nie podoba, ale że jestem wierna pamięci ojca i jego żydowskiego imienia i poczuwam się do solidarności z prześladowanym narodem żydowskim i jego kulturą.

Oddajmy głos Annie Frajlich:

Jednym z naczelnych problemów jest niewątpliwie moje żydostwo. Moje pokolenie nie znało za wiele wzorców. Wzorcem w życiu byli moi rodzice, którzy nigdy swego żydostwa nie ukrywali w żaden sposób, którzy umieli mnie i mojej siostrze zaszczepić poczucie godności i dumy bez uciekania się do jakichś wybiegów. Zawsze te sprawy postawione były jasno. Naturalnie nie bez buntów. W literaturze natomiast miałam wzorce poetów takich jak Tuwim, "o którym było wiadomo".

Komplikacją był fakt, że wzorce, które miałam to wzorce tzw. żydostwa świeckiego, ateistycznego i w chwili odczucia tęsknot metafizycznych, nie bardzo rozumiałam, że mogę w ramach mego żydostwa znaleźć ich zaspokojenie. Kiedy znalazłam się w Stanach i zobaczyłam to zewnętrzne zorganizowanie żydowskiego życia religijnego, to sam instytucjonalizm, do którego nie mogłam i nie miałam gdzie przywyknąć, mnie zniechęcał. Ale w pewnym momencie zrozumiałam pewne błogosławieństwo tej sytuacji - że to jest moje. To trochę tak, jak to, że dopiero w Stanach po raz pierwszy zobaczyłam grób kogoś z naszej rodziny. W Polsce naturalnie nie było żadnego grobu, chociaż wszyscy zginęli. To było duże przeżycie, to poczucie, że to jest moje, coś o istnieniu czego nawet nie wiedziałam.

Tu zaczęły się moje zainteresowania judaizmem i pewne, wciąż jeszcze bardzo podstawowe lektury, których ślady dają się odnaleźć w moich wierszach.

W tym kontekście należałoby określić mój stosunek do polskości. W Polsce wyrosłam i przez polską kulturę zostałam ukształtowana, podobnie zresztą jak moi rodzice. Przez jej pryzmat dopiero przyjmuję wszystko inne. Polska poezja porusza mnie najgłębiej, choć nauczyłam się wierzyć, że są inne wielkie poezje i niektóre autentycznie do mnie przemawiają. Wciąż, kiedy słyszę słowo "północ" myślę "Bałtyk" i tak już chyba zostanie. Polska jest krajem mego dzieciństwa i młodości, ale jest też krajem, z którego musiałam wyjechać. Chociaż w Polsce nie jestem, zrobiłam wszystko, co umiałam, aby żyć i pracować w kręgu spraw polskiej kultury. Właśnie przez to, że Polska nie jest miejscem mojego zamieszkania, jest dla mnie czymś mniej zagrożonym w takiej formie, bo nie mogę jej po raz drugi utracić.

To wszystko można wyczytać w jej wierszach, tych sprzed dwudziestu lat i tych dzisiejszych. W każdym tomiku znajdziemy ślad tej dwutorowości kulturalnej, jej dwie ojczyzny, powiedziałbym duchowe...

Wystarczy rzucić okiem na zawartość dziesięciu wydanych tomików wierszy Anny Frajlich - począwszy od emigracyjnego debiutu Aby wiatr namalować (1976), a skończywszy na Znów mnie szuka wiatr (2001), by stwierdzić, że w każdym z nich znajduje się wiersz lub kilka wierszy zaczepiających o temat żydowski - echa biblijno-aktualne, jakaś wystawa obrazów Chagalla, jakaś melodia, skrzypek w żydowskiej uliczce, to znów echa "marcowe", Szoa, refleksje z wizyty w Izraelu etc. To wszystko rozrzucone jak rodzynki w cieście wśród nostalgicznych wierszy, gdzie Szczecin, Warszawa, Wisła, polskie drzewa i kwiaty sąsiadują z nowym - ostatnim domem poetki w Nowym Jorku. Mozaika wspomnień, refleksji, fascynacja przyrodą, lekturą, pamięć o przyjaciołach, którzy odeszli - poezja, która jest przeżywaniem codziennych emocji, wiatrów, słońca i deszczu.

Kraj utracony - niejednokrotnie - odzywa się na wszystkich kartach, pośrednio lub bezpośrednio:

Z niejednego wygnani kraju
za Jakuba grzech i Abrahama
prarodzice moi
i rodzice
do dziś dnia się błąkamy...
(Indian summer)

- a już w następnej strofie pojawia się "Powrót taty" - pierwszy wiersz, który usłyszała na Uralu. Od tego czasu zmieniła wiele adresów, które już zacierają się w pamięci:

- Pisarz powinien mieć adres -
rzekł Isaak Bashevis Singer
który swoją ulicę Krochmalną w Warszawie
...przeniósł przez wszystkie powodzie świata.

A Anna szuka do dziś swojej ulicy...

ale zatarły się nazwy
i cyfry znad bram opadły
kto wie
co jest moje co obce
i który adres
to adres.
(Ogrodem i ogrodzeniem)

I wloką się za nią dwie a może i trzy ojczyzny - a choć przyszedł czas, gdy granice otwarte, można wracać - wraca też stary ból:

Przeszłość się upomina znakami imionami
upomina się blizną zarosłą na kamieniu
coraz częściej wracają dawno pożegnani
a tych nie pożegnanych na garstkę snu nie ma.

Na tym tle rośnie swego rodzaju duma, solidarność z narodem pogardzonym. Na jakąś sugestię odpowiada:

Ja nie jestem jak to drzewko
Proszę Pani
to w doniczce
gdzieś w cieplarni hodowane
[...]
jeśli w ogóle jestem drzewo
Proszę Pani,
rosnę w borze z mymi braćmi
też drzewami...
(Tylko ziemia)

Ta solidarność korzeni wyraża się szeregiem wierszy wspominających Szoa i Jerozolimę. W tomiku Ogrodem i ogrodzeniem znajdziemy cykl wierszy pisanych pod wrażeniem wizyty w Izraelu. "Sala dziecięca w muzeum męczeństwa Jad Waszem w Jerozolimie" - to wielki ból i wzruszenie:

To tak wygląda grób moich kuzynów
to tu w tej ziemi której nie widzieli
spoczywa po nich bezimienna pamięć
tu grób znaleźli gdziekolwiek zginęli
we Lwowie w Krakowie
gdzie się rodzili ich ojców ojcowie...
tu powrócili swoich imion echem.

Odeszli. Nie ma. Ale jednak naprawiacze historii chcieliby ich wymazać, doszczętnie:

Niechaj już znikną
bo szpecą legendę
kamienie znacznie bardziej są fotogeniczne
nawet te dawno wyrwane z korzeniem
spod głów umarłych
Niech znikną wreszcie by księgę historii można już było zamknąć...
(Ogrodem i ogrodzeniem)

Jeszcze
w tym samym pokoleniu
wraca
gruźlica
Żydów i Cyganów bicie
niedokończona dziejów praca
zastygła w niedokończeniu.

(W słońcu listopada)

I jakby dalszy ciąg tej "niedokończonej dziejów pracy" - Jerozolima:

...To tu turystkę z Francji
- nożem.
To tam pod Ścianą
- wieczny płacz.

Jeszcze o Jerozolimie:

Pod ścianą
nad ścianą
za ścianą
jeden jest płacz
jeden jest strach
a tylko nas tak wiele
i tyle w łapie starych drzazg
tyle zaschniętych w krtani próśb.

Ale i tam w Hajfie, gdzie:

Śródziemne morze w oknie
i co więcej trzeba....
[...]
Uśpiony szlagier z dawnych lat
szczecińska Biała mewa
przerzuciła nas w tamten świat...
[...]
Biała mewo leć z piosenką tą hen daleko na ojczysty ląd
[...]
śpiewaliśmy w Hajfie oboje.
Dokądkolwiek poleciała mewa
socrealistycznego szlagieru
my polecieliśmy dalej
dalej
z piosenką tą.

Tomik Tylko ziemia otwiera krótki wiersz pod tym samym tytułem:

Ojcowizna to nie moja
niczyja
tylko ziemia
z kamieniami w swym wnętrzu
tylko ziemia z właściwością przyciągania.

Ale okazuje się, że ta właściwość jest decydująca - choćbyśmy chcieli traktować ją "naukowo", jak coś neutralnego, realnego, danego nam ale nie danego - to:

w zimie zamarza jezioro
i spadają w śnieg szyszki z sosen
tuż przed zmierzchem
wczesnym wieczorem
nagie słońce zachodzi za szosę.

Magnetyczna siła przyciągania, newtonowska siła ciężkości, stosuje się też do ludzkiego serca, nieobojętnego na to przyciąganie.

ETAPY - OD KIRGIZJI DO NOWEGO JORKU

O etapach swojej drogi intelektualnej i poetyckiej pisze Anna Frajlich w swoim exposé. Wspomina dom, który nawet w Kirgizji czy na Uralu pełen był aury kulturalnej i literackiej. We Lwowie w bibliotece ojca księgi religijne sąsiadowały z dziełami Heinego. Matka, która sama para się piórem walcząc o chleb dla rodziny nie zapomniała nigdy o pokarmie duchowym. Taka była tradycja rodzinna - i to już szło z Anną przez całe życie.

Nie mogę też przecenić wpływu niektórych moich nauczycieli polonistów. W latach 50. znana była w Szczecinie, wzbudzająca szacunek i niekiedy lęk rozłożysta postać pani Anieli Jeżewskiej. Pamiętała ona jeszcze carską szkołę. Od nas wymagała bezwzględnego szacunku dla poetów, nigdy nie pozwalała zastępować pełnych imion pisarzy inicjałami, ale też nie była sentymentalna, czym nierzadko grzeszyły polonistki. Wszystko, czego mnie nauczyła pozostanie ze mną na zawsze, ale szczególnie zapamiętałam pewną ważną życiową lekcję. Kiedy raz zapomniałam igły na prace ręczne, pani Jeżewska, która wiedziała już o moich próbach poetyckich, przy całej klasie zaaplikowała mi sarkastyczną naukę: "Niech Frajlich nie myśli, że jak napisze wiersz, to może już zapomnieć o igle".

Doświadczenie całego życia potwierdziło tę maksymę. Pisanie wierszy od niczego nie zwalnia i niczego nie usprawiedliwia. Pamiętam o igle i jeżeli na chwilę o niej zapomnę, drogo za to płacę. Nie zawężam zresztą tego do samego faktu bycia piszącą i pracującą kobietą, ale nie uważam też, że fakt ten należy ignorować.

Inny nauczyciel, który odegrał rolę w moim poznawaniu literatury to Stanisław Olejniczak, obecnie reżyser i publicysta mieszkający w Katowicach. W czasach nasilającej się antysemickiej atmosfery w 1957 roku powiedział, abym przyszła do niego, jeżeli spotka mnie jakakolwiek zniewaga i dodał: "Ja bym takiemu komuś nie wiem co zrobił". Po dwudziestu paru latach znalazłam w skrzynce w Nowym Jorku jego list. To jemu zawdzięczam nawiązany wówczas i kultywowany kontakt z katowickim środowiskiem akademickim.

W 1958 r. debiutowała w prasie - na łamach "Naszego Głosu", który był polskim dodatkiem do żydowskiego pisma "Fołks-Sztyme" a równocześnie ogłosiła kilka wierszy w "Głosie Szczecińskim" i jeszcze przed maturą zdobyła sobie lokalną renomę w Szczecinie. Z tym bagażem udała się na studia polonistyczne do Warszawy.

Kiedy przekonałam się, że na polonistyce prawie każdy pisze wiersze, wstydziłam się nawet zdradzić z tym, że mam na swoim koncie kilkanaście opublikowanych wierszy i nagrodę w poetyckim konkursie "Głosu Szczecińskiego".

Po studiach zaczęłam pracować w czasopiśmie dla niewidomych. Było to bardzo doniosłe dla mnie doświadczenie. Poznałam dość blisko to swoiste getto, nie znajdujące zrozumienia w społeczeństwie podobnie jak inne zamknięte środowiska. Miałam okazję poznać i zaprzyjaźnić się z dziś już nieżyjącym pisarzem i publicystą - Jerzym Szczygłem.

Jerzy Szczygieł, mój pierwszy szef i z czasem przyjaciel, był dla mnie chyba najtrudniejszym do naśladowania wzorem. Niewidomy, bez nogi, nadzwyczaj energiczny, utalentowany, wrażliwy, prawy i o stalowej woli pisarz i dziennikarz, był i pozostał dla mnie jakąś miarą doskonałości.

Wkrótce nadeszła emigracja... Gdy zdawało się, że cały jej wczorajszy świat się zawalił, w chwilach największego zwątpienia w Brooklynie, podtrzymywali ją na duchu i w wierze jej przyjaciele z Polski z Forum Poetów "Hybrydy" przysyłając jej pisma, manifesty, almanachy, gdzie często figurowały jej wiersze, jej nazwisko. I wtedy nastąpił jej trzeci debiut w londyńskich "Wiadomościach" - "wielka przygoda pisarza emigracyjnego", którą zawdzięcza Stefanii Kossowskiej - powiedziałbym: łowczyni nieznanych talentów, przyjaznej duszy emigranta. Anna Frajlich nie należy do tzw. "poetów zaangażowanych":

Chociaż pod jednym czy drugim manifestem zostałam podpisana, nie pisałam nigdy manifestów formalnych, a tym bardziej politycznych, niemniej jednak kilka razy wypowiedziałam się na temat tego, co uważam za swoje credo. Były to głównie wiersze o moim pojmowaniu poezji rozsiane w różnych tomikach.

Ale grudzień 1981 znalazł oddźwięk w takich wierszach jak "Wigilia 1981", który podejmuje motyw "Pogrzebu Kazimierza Wielkiego" - Wyspiańskiego:

Idą posępni a niosą nadzieję
którą zabili swojscy nożownicy
siedzą bezbronni w przepełnionej celi
i od kul polskich na polskiej ulicy
giną...

- albo "Na pomnik poległych stoczniowców":

i pamięta poeta
i dziecko pamięta
pamięć jest pomnikami
usiana jak ziemia.

Tematem jej wierszy jest to co jest tematem życia - miłość, ból, emigracja, mijanie, drzewo, miasto...:

Pisanie jest próbą zrozumienia poprzez wiersze pewnego planu, który stał się moim udziałem. Już Leśmian pytał w wierszu: "Czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze?" Ja dostrzegam i w pełni doceniam blaski emigracji, odwołuję się tu do słynnego eseju Józefa Wittlina "Blaski i nędze wygnania". O ile Leśmian pytał, "czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze" Wittlin pisał w eseju, że nie ma powrotu, bo emigruje się nie tylko z miejsca, ale i z czasu. A więc może właśnie dlatego, że nie ma powrotu do czasu, ten czas, ten moment natrętnie powraca do mnie, niosąc ze sobą cały szereg pytań: gdzie jest dom? dlaczego ludzie z jednej ulicy w niewielkim mieście rozsypani są po różnych kontynentach? kto ma prawo do definicji czyjegoś miejsca?

Wiersz "Przypowieść" wyjaśnia mój stosunek do sprawy powrotu i niemożności powrotu. A to dlatego, że żaden powrót nie jest współmierny do tego bólu, który towarzyszył wyjazdowi. W swoim ostatnim tomie Znów szuka mnie wiatr, który w całości niemal poświęcony jest tematowi powrotu, piszę:

Znów przejeżdżam
nad Dworcem Gdańskim
tylko nie mogę
nad nim przejść

do porządku dziennego.

KSIĄŻKI I LUDZIE

Anna Frajlich wspomina książki, które od dzieciństwa kształtowały jej osobowość - z Mickiewiczem na czele. Jej pierwszym nowoczesnym poetą był Broniewski, autor wierszy o I wojnie światowej i liryków miłosnych. Pawlikowska-Jasnorzewska i Leśmian byli niemal nie do osiągnięcia w Polsce Ludowej, gdy zetknęła się z Szymborską. Wiersz Anny Kamieńskiej z refrenem "Przysięgałam nigdy nie przysięgać" oddziałał na nią tak, że nigdy nie przystąpiła do żadnej partii politycznej. Już na uniwersytecie wywarł na niej wielkie wrażenie Brzozowski - "rok lektur Brzozowskiego i seminaryjnych dyskusji był dla mnie największą przygodą intelektualną" - wyznaje.

"Największą jednak rolę w kształtowaniu się mojego losu odegrali ludzie", począwszy od rodziców oczywiście... Ale ilekroć zagrzała się w jakimś kółku - rozwiewał je wiatr historii...

Kiedy w 1956 roku i później przyjaciele i bliscy emigrowali, zostawałam z tym nieskończenie smutnym uczuciem, że nigdy ich nie zobaczę. Kiedy w listopadzie 1969 roku wyjeżdżałam z Polski, w całej rozpaczy, znajdowałam jedno pocieszenie, że zobaczę tych, których - zdawałoby się - pożegnałam na zawsze. I istotnie spotkałam wielu z nich, niektórych dopiero w 1991 roku podczas pierwszej wizyty w Izraelu. Nie spodziewałam się jednak, że to właśnie na emigracji, a potem przy kolejnych "powrotach", zetknę się z wieloma wybitnymi pisarzami na emigracji i w kraju i z niektórymi będę mogła się nawet zaprzyjaźnić. Wiele z tych osób stało się dla mnie przykładem samozaparcia w dążeniu do samorealizacji, do osiągnięcia swojego celu w warunkach zdawałoby się niemożliwych. [...]

Nie wiem, czy jest to zbieg okoliczności, czy jakaś prawidłowość, ale na istotnych życiowych zakrętach spotykałam kobiety, które odegrały szczególną rolę w moim życiu. Była to Hadasa Rubin, mój pierwszy mentor w sprawach poezji, profesor Janina Kulczycka-Saloni, promotor mojej pracy magisterskiej na Uniwersytecie Warszawskim, Stefania Kossowska, która zaakceptowała wiersze wysłane do "Wiadomości", mimo że po raz pierwszy zobaczyła moje nazwisko i nie miałam żadnego polecenia. Któregoś dnia w Nowym Jorku przedstawiono mnie prof. Zoi Juriewej, rusycystce, która jest autorką pracy o Józefie Wittlinie. Znała moje nazwisko już z "Wiadomości".

- Pani miejsce jest na uniwersytecie - powiedziała. Mnie samej ta myśl nie przyszłaby chyba nigdy do głowy ze względu na warunki emigracyjne, trudności językowe, no i czas, który upłynął od ukończenia studiów w Warszawie. A jednak po latach obroniłam pracę doktorską i z profesor Juriewą pozostawałam w przyjaźni do końca jej życia.

Ale istnieje też "życie prywatne", mąż inżynier, którego poznała podczas studiów. Wyjechali z Polski z dwuletnim synem, którego w Stanach wychowali i wykształcili. Jest rodzina. Za największe swoje osiągnięcie życiowe uważa ta niezwykle aktywna polonistka to, że nie musiała się wyrzec dla swojej kariery uniwersyteckiej i literackiej pełnego życia rodzinnego i że te dwie dziedziny, które nierzadko kłócą się ze sobą i przeszkadzają jedna drugiej - w jej życiu dopełniają się wzajemnie. Jak mówiła jej nauczycielka: "Wiersze wierszami a nie trzeba zapominać o igle" - I Anna Frajlich dobrze to zapamiętała...


Rozdział czasopisma: Archiwum Emigracji. Studia, szkice, dokumenty, 2001 z.4 (Archiwum Emigracji, t.12)

Strona główna

Uwagi i komentarze prosimy kierować:www@bu.uni.torun.pl      Redakcja       Godziny otwarcia
Data ostatniej modyfikacji: 2003-02-28 10:38       http://www.bu.umk.pl/Archiwum_Emigracji/Frajlich1.htm